ATE-TRIPS

I znów pod górkę?! Rowerem po Parku Narodowym Podyji

Na Południowe Morawy trafiliśmy przypadkiem w zeszłym roku, kiedy to Tomek jechał na ratunek poturbowanej rowerzystce i od razu zauroczył nas ten zakątek Czeskiej Republiki. Nawet nie przepuszczaliśmy, że zaledwie coś ponad 200 km od naszego domu znajduje się taki piękny region, jakim są właśnie Jižní Moravy, że jest tu wszystko czego potrzeba by poczuć się jak na toskańskiej ziemi- złociste

Fizyk w podróży

Ej dziewczyny, mam rower!

... czyli kolejny raz o wyższości starego roweru nad nowym.W Maracaibo Americo radził, żebym do Caracas lepiej się nie zapuszczał. Bo rower na pewno mi ukradną. Wenezuela, szczególnie w czasie obecnego kryzysu, stawać się ma coraz bardziej niebezpieczna, zwłaszcza zaś jej stolica.Mój rower stał na korytarzu, a Americo wyszedł po bułki i wrócił.- Wojtek, wiesz co, widziałem Twój rower. Właściwie to możesz jechać do Caracas.- No, mówiłem ci, że ten rower...- Tak, tak, właściwie to możesz nim jechać wszędzie.Ja nie wiem, czy to była obraza, czy nie, ale zaleta możliwości jechania wszędzie jest niezaprzeczalna! Jakby to powiedział Łona: "może nie wygram w tym wyścigu, ale ludzie, ile ja mam przygód!" 

Myanmar (Birma) rowerem – subiektywny praktycznik

EWCYNA

Myanmar (Birma) rowerem – subiektywny praktycznik

Kaszubska Marszruta. Bory Tucholskie na rowerze

Znajkraj. Turystyka aktywna

Kaszubska Marszruta. Bory Tucholskie na rowerze

Ponad 160 kilometrów dróg rowerowych, wiodących w większości przez piękne lasy, po odizolowanych od szos, specjalnie wybudowanych traktach. Oryginalne przystanki rowerowe. Kładki i mosty, w tym efektowny pieszo-rowerowy most na Brdzie w Męcikale. Tablice z informacjami o odwiedzanych miejscach. Dedykowana mapa turystyczna.... To Kaszubska Marszruta - szlaki rowerowe w Borach Tucholskich.

Plecak i Walizka

Kobiety w podróży: 2000 km rowerem przez Patagonię

Ruszamy z nowym cyklem wpisów pt. „Kobiety w podróży”, w którym będę chciała Wam przybliżyć sylwetki podróżujących kobiet (współcześnie i w przeszłości), a także zainspirować i kobiety, i mężczyzn do postawienia tego pierwszego kroku, przełamania swoich lęków i obaw, i po prostu ruszenia w świat. Nietypowo! Na początek przedstawiam Wam Edytę Siedlecki, która na co […]

EWCYNA

Wyspa o smaku mandarynek

Z pamiętnika Globtrotuarki. Korea Południowa choć bardziej środkowa, dnia… a bo ja tam wiem. Widoku wielebnego wchodzącego do mojego pokoju ok. 23-ciej z dwoma zimnymi piwami w ręku nie zaliczyłam do widoków pospolitych i naturalnych. Szczerze mówiąc trochę mnie zatkało. Byłam już w piżamie i choć z reguły o tej porze już śpię (zmrok zapada ok. 18tej a 19ta to ciemna namiotowa noc) to z uwagi na sytuację nadzwyczajną czyli ciepły pokój na plebanii i docierające tam wifi oczywiście coś tam jeszcze sobie w tym necie grzebałam. Ale co było robić, jego plebania, ja ewidentnie jeszcze nie śpię, a że czasem przejawiam jeszcze oznaki dobrego wychowania, narzuciwszy cos na grzbiet zaprosiłam wielebnego do środka. Rozmowa jakoś się słabo kleiła, wiec zagaiłam No a jak się żyje w Korei proszę księdza? Eh, ciężko – pokiwał z ubolewaniem głową. Wszyscy tylko myślą o pracy, zarabianiu pieniędzy (chwileczkę, czy ja tego już gdzieś nie słyszałam??).. Pieniądz przesłania potrzeby i życie duchowe Młodzi nie chodzą do kościoła. Problem. Duży problem. Poskubaliśmy sobie orzeszków, ponarzekaliśmy na czym ten świat stoi i wypiwszy wspólnie jedno piwo pożegnaliśmy się. Ufff. Trochę dziwna ta wizyta. Moja trasa w Korei przypomina jakieś esy-floresy bo ciągle zmienia mi się wizja gdzież to właśnie mam się udać. Miało być tam, ale zobaczyłam rzekę, skręciłam i tak miło się jechało, że dojechałam te kilkadziesiąt kilometrów do morza.. a potem były jakieś zabytki Unesco, prastare grobowce, a potem odkryłam, ze niedaleko w sumie bo jakieś 150 km w Jeonju jest Festiwal Bibimbapa, czyli jednej z koreańskich potraw narodowych, więc się tam a jakże udałam. Po to tylko, aby się przekonać, że ideą przewodnią koreańskich festiwali, bo był to już bodajże czwarty na jaki trafiłam, jest głównie sprzedaż pamiątek, żarcia i wszelkiego rodzaju pierdołowatych pierdół. Wcześniej u pastora Hong trafiłam na festiwal wołowiny. Pastor bardzo był z tego faktu raczej niezadowolony. Nie lubi pan festiwali? Spytałam. „E.. takie tam, od rana gra głośno muzyka, ludzie łażą, żadna atrakcja. Nie, nie lubię” powiedział. Wołowina wołowiną, ale cóż to takiego ten bibimbap? Nazwa co najmniej zabawna, nieprawdaż? „bap” po koreańsku oznacza ryż, no a to „bibi” bo może od „bibki” czyli zabawy, bo ja wiem? Ja bym określiła, ze bibimbap to rodzaj sałatki z ryżem na półciepło. Dostajesz człowieku michę wypełnioną ułożonymi gwiaździście składnikami – głównie są to warzywa pokrojone w paski (marchew, sałata, wodorosty, kiełki, czasem troszkę mięsa, czasem troszkę ryby, czasem sadzone jajko, ziarna sezamu, reszta niezidentyfikowana). Do tego jest podawany zazwyczaj (jakżeby inaczej) sos chili lub jakiś wywar. A, no i miska ciepłego ryżu. Gdy to po raz pierwszy postawiono przede mną gapiłam się na tą michę główną i te kilka misek pobocznych i nie do końca wiedziałam jak to „ugryźć”. Poprosiłam zatem panią kucharkę, żeby mi pokazała. Kobitka podeszła, wsypała ryż do składników, polała kilkoma łyżkami wywaru i zaczęła energicznie mieszać. Aha! Załapałam i podziękowałam, ze teraz to ja już sobie dam radę.. Ale pani dalej mieszała. I mieszała. Podziękowałam ponownie, ze teraz to już ja sama.. Pani nie przestawała jednak mieszać skrupulatnie wszystkich składników mojej misce. Zrezygnowana już dalej nei protestowałam doszedłszy do wniosku, że pani z pewnością myśli, ze oprócz mieszania obca jest mi także czynność wkładania sobie jadła do ust, zatem niechybnie zaraz założy mi śliniak i krzyknie „am!” każąc mi otworzyć buzię do karmienia. No i choć ostatecznie przejęłam pałeczkowe stery to pani z dużą dozą nieufności stala 2 metry ode mnie obserwując, czy na pewno jedzenie trafia do mojej paszczęki. Ciężkie przeżycie, ale bibimbap dobry. Co tu w ogóle jadam w tej Korei? No, z tym jedzeniem koreańskim to nastąpiła u mnie pewna ewolucja tj. polubiłam to i owo, ale kraj ten i tak raczej nie ma szans znaleźć się w czołówce moich kulinarnych ulubieńcow. Wszystko, no może 90 procent potraw tonie w paście chilli, jest w niej umuziane i utaplane. Słynne kimchi podwana jest do posiłku ZAWSZE. Kimchi to w moim mniemaniu nazwa wspólna wszelkich kiszonek (najczęściej utaplanych i umuzianych w paście chilli), króluje oczywiście kapusta i rzodkiew, ale kiszone są chyba wszystkie warzywa i liście, jest też plynne kimchi i tu zgłupiałam co tez można nazwać tą nazwą. Po przyjeździe byłam załamana, nic mi nie podchodziło a ceny przyprawiały o ból. Auć! Auć! Bolało. Ale co zrobić, nie jest to Azja środkowo-wschodnia, gdzie posiłek można zjeść za 2 dolary, no ale za 5-6 jakiś obiad się dostanie. Zważywszy na to, że jeszcze grosza nie wydałam na zakwaterowanie, jestem w stanie tyle wysupłać. Królują zupy.. eh, ale daleko im do naszych polskich zup. Micha tym razem jakiegoś szaroburego wywaru z czasem paseczkami mięsa i zwojem kluch, okraszone to co prawda nieco szczypiorkiem .. ale nie, nie mój smak. Nie ma przesmażonej cebulki czy odrobiny czosnku, ziemniaka…. Aż mnie nosi, żeby ugotować po swojemu, dać im ogórkowej, kapuśniaku, barszczyku! To są zupy! Często jadam też gimbapy, czyli koreańska wersję japońskiego maki-sushi albo kanapki ryżowe. Można dostać chleb typu tost i bagietki. Całkiem w sumie nieźle. Warzywa i owoce rosną tu dorodne, olbrzymie i toćka w toćkę jednakowe jakby były poddane standardom metrycznym Unii Europejskiej. Półkilowe jabłka na zaledwie 2-3 metrowych czasem jabłonkach, gruszki to pewnie koło kilograma mają – coś mi się wydaje, że wyrosły karmione połową tablicy Mendelejewa. Takie mamy czasy, taki mamy klimat J powiadają niektórzy. Najlepsze są persymony. Jeszcze miesiąc temu pytałam na fejsbuku co to takiego jest ten pomarańczowy owoc, a teraz tylko wypatruję spadów pod drzewami.. najlesze takie przejrzałe persymony czy jak je zwą kaki są właśnie jak poleżą. Moje drogowe esy floresy w końcu rzuciły mnie na wyspę Jeju. Nie ukrywam, że z nadzieją na znalezienie większej dawki ciepła bo mi czasem już tyłek lekko do siodełka przymarza. O jeju jaka wyspa! Z wulkanem pośrodku, składa się w 90% z czarnej lawy tworzącej surowe formacje skalne na linii brzegowej, pozostałe 10% stanowi mieszanka sadów mandarynkowych, hoteli, pensjonatów, kafejek i przeróżnych atrakcji i nie są nimi bynajmniej plaże a… głównie muzea. Jeju to główna koreańska destynacja turystyczno-romantyczna, zatem znajdziemy tutaj m.in. - trzy muzea miłości i seksu - muzeum czekolady - muzeum misiów pluszowych - i jakieś 100 czy 200 innych podobnie interesujących Rozdawany w Informacji Turystycznej przewodnik instruuje tez dokładnie jakie można uszczęśliwić wybrankę. - „połóż rękę pod głowę ukochanej i liczcie razem gwiazdy” -„podaj jej rękę i przeskakujcie razem przez fale” - „idźcie na spacer i zaskocz ją namiętnym pocałunkiem” Tym bardziej doceniam teraz polskich mężczyzn – bez prowadzenia za rękę, a radzą sobie świetnie! Szacun panowie. Przejechawszy ponad 250 km wokół wsypy o smaku mandarynek wracam na stały ląd. Zostało mi niecałe 3 tygodnie w Korei. Pod koniec listopada wracam tak jak to sobie obiecałam na szlaki Azji Południowo-Wschodniej, do Tajlandii i Kambodży, skąd uciekłam w marcu zgotowana panującym upałem. Staram się stosować zasadę „podróżuj w odpowiedniej porze roku” (no ok, z listopadem w Korei mi nie wyszło) liczę więc na to, ze od grudnia do lutego temperatury zgodne z przewodnikowymi obietnicami będą przynajmniej znośne, a ja sobie przyjemnie poglobtrotuarzę.

EWCYNA

Wszystkie drogi prowadzą do Jinju

Ależ… ależ tak! Tak! Przecież.. no tak! Ty jesteś SMOCZYCĄ! – powiedział Osioł a smok jak się okazało rodzaju żeńskiego zawachlował w zachwycie długimi rzęsami i po chwili przesłał mu dymny całus w kształcie serca. Przypominacie sobie tą scenę ze Shrecka? Ostatnio poczułam się właśnie jako ta smoczyca, gdy pewien przechodzień z pieskiem spacerujący po parku w nadmorskiej miejscowości Saczeon, w którym rozstawiałam namiot (no dobrze, rozstawiałam go tam po raz trzeci, bo to moja wina, że zaciągnęło deszczem?) powiedział piskliwie: Ależ tak! Tak! Ty jesteś kobietą! (Yes, yes! You are female!) No, jakżeby inaczej proszę pana, od urodzenia, nieustająco. Nie byłem pewien jak Cię tu wcześniej widziałem.. O nie! Ona naprawdę to robi!!! Będziesz tu spać?? z emocji podskakiwał a jego podniecenie i piskliwy głosik już mnie zaczynały irytować. O.. nie! to takie niebezpieczne! Doprawdy? Co jest takie niebezpieczne? Tego już pan nie potrafił mi wyjaśnić. Ale powiedział, że przyjedzie sprawdzić, czy mi się nic nie stało. Przyszedł po pól godzinie :). Za to ja musiałam my wytłumaczyć, że spanie w wiatach nie jest bynajmniej typowym polskim zachowaniem i co więcej – w Polsce nigdy bym się na to nie zdobyła. Ale nie jestem w Polsce, a Korei Południowej. Jest bezpiecznie, a doba w motelu kosztuje 50 USD, mój pięciodniowy budżet. „Przywiatowywanie” jak nazwałam tą formę noclegu bardzo lubię, no bo sucho i pod dachem, czuję się bezpiecznie, bo żmije tu nie docierają i występują tu głównie w formie przejechanej na trotuarach.. no, ale wiata też swoje mniej urokliwe strony. No bo należy się nastawić na to, ze przestrzeń będziemy dzielić nie tylko ze świergocącymi rano ptakami, ale kilkucentymetrowymi pająkami. Na szczęście o tym przekonujemy się dopiero rankiem. Nad ranem tez, kiedy temperatura spada do kilku stopni powyżej zera (jesień panie, jesień!) i chce mi się siku to czekam z nadzieją, że mi się cofnie.. ale się nie cofa.. i trzeba wyjść z namiotu.. brr! Bywają tez zdarzenia cokolwiek zaskakujące. Szczególnie zapadła mi w pamięć jedna wiata uroczo położona nad rzeką z dala od zabudowań. Noc, jakaś 1-2 nad ranem. Budzi mnie … dźwięk puzonu. Wyglądam z namiotu – nie widać nic, mgła jak mleko biała.. Nie, nie mylę się, to puzon! Pan przyjechał sobie pograć. Po prostu. A gdy pan w końcu pojechał, około 3-4 nad ranem zaczęły się regularne wystrzały z broni palnej. I tak do świtu.. Nie odkryłam w pobliżu poligonu i pozostałam ze znakiem zapytania w głowie – o co chodziło z tymi wystrzałami?? Że wszystko układa się jak po maśle? Dla żądnych krwi mam dobrą wiadomość! Nie wszystko. Po ponownym noclegu w parku w końcu niebo się przetarło i wichura ucichła, zatem poczyniwszy zapasy godne planowanego pobytu w nadmorskim parku narodowym ruszyłam przed siebie. Coś tam jednak mi nie pasowało w rowerze…. Staję, patrzę i oczom nie wierzę. Urwał się hak od sakwy. Usiadłam. Myślę. Dumam. Niedobrze panowie i panie.. , niedobrze. Co robić, jak żyć? Jak jechać, co robić?? Traf chciał, ze stało się to przed posterunkiem policji. Pytam panów funkcjonariuszy o sklep rowerowy.. nie, tu nie ma dobrego sklepu. Myślę, dumam dalej….. bingo! – sklep rowerowy w festiwalowym Jinju i Kim, jego tak życzliwy mi właściciel dał mi na początku swoją wizytówkę.. ja przez niepogodę wciąż jestem blisko tego miasta. Może pomoże mi sprowadzić jakieś nowe albo naprawi to co się popsuło? Jakoś tam dotrę, do tego Jinju. Grzebię, szukam wizytówki – mam! Proszę policjantów, by zadzwonili do Kima. Dwie minuty później słyszę – Ewa, nie przejmuj się, zaraz przyjadę. Poczekaj godzinę – powiedział zanim zdążyłam zareagować rozłączył się a ja pozostałam ze szczęką na trotuarze. Nawet by mi nie przyszło do głowy go fatygować te kilkadziesiąt kilometrów.. Nie dało rady dokonać naprawy na miejscu, postanowiliśmy zatem, ze wrócę do Jinju. Ponownie nieśmiało zapukałam do drzwi franciszkanina ojca Johna, który bez problemu pozwolił mi przez kilka dni waletować w swoim biurze, w którym to nocowałam kilka dni wcześniej. Trzy dni w Jinju. Jinju bez festiwalu, ale to własnie to Jinju pozostanie w moim sercu. Godziny spędzone w sklepie Kima, do którego wieczorem schodzą się znajomi, panuje rwetes i z którego nie chce się wychodzić. „Obowiązkowe” wyjścia na kolacje na miasto. Wszystko pyszne i wszystko „na krzywy ryj”, choćbym nie wiem ile protestowała. Żarty i ważne rozmowy, choć kulawym angielskim. Gesty i uśmiechy, bo nie wszystko da się powiedzieć. Po raz pierwszy poczułam, ze nie muszę jechać dalej, bo już dojechałam. 

intoamericas

Droga śmierci umarła

To niby najniebezpieczniejsza droga świata. Przejechaliśmy na rowerze i mamy mieszane uczucia. To było marzenie – przejechać na rowerze słynną „El Camino de la Muerte”. Pięć godzin szalonego zjazdu niesamowitymi serpentynami. Gdy usłyszałem o trasie kilka lat temu, wciąż jeździły nią samochody. Na drodze ginęło rocznie ok. 250-300 osób. Potem stała się mekką rowerzystów i… agencji turystycznych. El Camino de la Muerte, która wygrywa różne zestawienia na najniebezpieczniejszą trasę świata, wybudowali w latach 30. ubiegłego wieku paragwajscy więźniowie. Potem przez lata stanowiła jedyną trasę dojazdową ze stolicy do północnych rubieży kraju. Kilkugodzinny zjazd drogą pełną serpentyn (pierwsze 30 km asfaltem, potem po szutrze) jest oczywiście ciekawym doświadczeniem. Bo nagle z wietrznych gór wjeżdża się wprost w dżunglę. Uderzenie gorąca i widoki zapierają dech w piersiach. Niebezpiecznie są może tylko dwa, trzy zakręty na 60-kilometrowej trasie, więc każdy amator, który ma trochę oleju w głowie sobie poradzi. Cała otoczka – masa turystów w firmowych koszulkach, ochraniaczach na każdej części ciała, kamerami przyczepionymi do kierownic, kasków, siedzonek, no i obowiązkowe selfie na zakręcie Diabła – to wszystko psuje doświadczenie. Drogę zawłaszczyły sobie bowiem agencje, trudno jest zorganizować wyprawę bez własnych rowerów i bez „pomocy” pośrednika. Większość organizatorów za całodniową wycieczkę liczy sobie 300-400 bolivianos /os (150-200 zł). Niedrogo. Nam udało się zorganizować wyjazd dwa razy taniej. No, ale nie ominęliśmy wycieczkowiczów z całego świata ubranych jak profesjonalni zjazdowcy.

Trasa na muchomory – Morawica-Rudno

OTWARTY HORYZONT

Trasa na muchomory – Morawica-Rudno

W poszukiwaniu jesieni - fotorelacja z wyprawy rowerowej - Gołuchów

MAGNES Z PODRÓŻY

W poszukiwaniu jesieni - fotorelacja z wyprawy rowerowej - Gołuchów

Czy po Gruzji jeżdżą tylko szaleńcy?

Podróże rowerowe

Czy po Gruzji jeżdżą tylko szaleńcy?

Polecane miejscówki: relaks nad szmaragdowym jeziorem

Podróże rowerowe

Polecane miejscówki: relaks nad szmaragdowym jeziorem

ATE-TRIPS

Owocowa Izola

Kolejnym punktem na naszej trasie wzdłuż wybrzeża słoweńskiego była, już nieco nam znana Izola. Dzień wcześniej trochę jej zobaczyliśmy błądząc w poszukiwaniu naszej trasy rowerowej D8 Parenzana, tym razem też błądziliśmy, ale szukając jakiegoś dogodnego miejsca parkingowego. Izola jest typowym miasteczkiem rybackim, która w ostatnich latach staję się coraz bardziej miejscowością wypoczynkową

EWCYNA

Chwile

Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział pastor Hong. Zazdroszczą Ci, bo jesteś wolna i możesz robić, to, co chcesz. Siedzieliśmy w zaanektowanej przeze mnie na noclegownię przydrożnej wiacie. Pastor Hong i kilkoro parafian kościoła prezbiteriańskiego, którzy wybrali się na przechadzkę, wypatrzyli mnie i podeszli porozmawiać. A potem wyciągnął z wiaty, zabrał do knajpy, nakarmił kotletem, poczęstował na deser gorącym prysznicem i udostępnił pokój na nocleg. Tak, tak.. miałam spać tam, w tym lasku piniowym, który mi polecono w informacji turystycznej – powiedziałam wskazując na odległe o jakieś 2 km miejsce. Ale dziś jest święto, no i kiedy przyjechałam stało tam już mnóstwo namiotów, jeden obok drugiego, więc pojechałam dalej bo nie lubię tłoku. Koreańczycy chyba bardzo lubią piknikować? zagaiłam, żeby już może dalej nie roztrząsać już wątku pod tytułem „moja podróż, moja wolność”, bo mi trochę głupio. A.. Ci tam.. tak. To bogaci ludzie – odparł pastor. Bogaci? Ci w namiotach? Bogaci ludzie chyba poszliby do hotelu? – byłam pewna, że się nei zrozumieliśmy. Bogaci, bo mają czas nie pracować – powiedział pastor. Biedni ludzie nie mają wolnego. ———————- Wszyscy tutaj Ci zazdroszczą – powiedział Kim, właściciel sklepu rowerowego w Jinju, który wypatrzył mnie na ulicy i zaprosił na kolację z przyjaciółmi. Zobacz – Nuang już nawet złożył sobie rower – pokazał na stojący w sklepie wypasiony sprzęt wyprawowy na bordowej rowerowej ramie Surly, wiodącej marki rowerowych obieżyświatów. Dawno temu go złożył, rower stoi a on się na niego patrzy. Wciąż o tym marzy i o tym mówi, ale nie ma odwagi podjąć decyzji, by jechać. Jest zbyt zajęty. Tak samo Him. Wciąż gada i gada, że pojedzie w świat, ale zaraz potem mówi, że nie wie, no bo jednak jakąś pozycję w życiu osiągnął, musiałby tyle zmienić, zbyt wiele stracić. Wszyscy o tym marzymy, ale na marzeniach się kończy. Ty zrobiłaś ten krok. —————————– Zazdroszczę ci, bo masz czas – powiedział napotkany na drodze koreański młody cyklista. Mam 4 dni urlopu i muszę się spieszyć, żeby zdążyć zrobić trasę do Busan – powiedział. Miał 4 dni na trasę, która ja, co prawda z postojami i „skokiem w bok” na festiwal, pokonywałam bez mała 3 tygodnie. —————————— Miałam pisać o kolorowych koreańskich festiwalach i o tym, jak wspaniale jest podróżować po tym kraju. Bo nieustająco jest. Cisza, spokój, złocące się dojrzewające łany ryżu no i przede wszystkim tak bardzo życzliwi i pomocni ludzie. Ale wciąż mam w głowie te i podobne słowa, bo pojawiają się tutaj nadzwyczaj często. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że Koreańczycy, tak samo jak Japończycy zatracają się w pracy, nie wykorzystują nawet dwutygodniowego urlopu, który im przysługuje. Może dlatego słyszę te słowa częściej, gdyż z wieloma z nich mogę porozumieć się tutaj nieźle po angielsku? Nie wiem, ile to moje podróżowanie jeszcze potrwa, ale na pewno będę pamiętać chwile. Ta chwila o poranku, kiedy otwieram oczy z zadowoleniem myśląc o tym, że następna noc upłynęła spokojnie i nastał nowy dzień. Uwielbiam niespiesznie celebrować swoje poranki, należąc pod tym względem zdaje się do absolutnie zdecydowanej mniejszości w rowerowo-podróżniczym gronie. Ta chwila wieczorem, kiedy wykonałam już wszelkie czynności przygotowawcze: znalazłam miejsce na nocleg, „zainstalowałam się” w namiocie czy gdzie tam indziej, coś tam może zjadłam i nawet (co daj Boże) się mniej lub bardziej umyłam. Zalegam w namiocie i zanim zmorzy mnie Cię sen rozmyślam sobie. I jeszcze taka chwila, kiedy głód daje się już mocno we znaki, sklepów brak, trzeba schować w kieszeń różne takie tam wstydy i przekroczyć próg lokalnej knajpy. Szereg butów w progu i dochodzący z wnętrza gwar, który najczęściej zamiera w momencie, kiedy przekraczasz próg. Ta chwila, kiedy stawiają przede mną potrawę, a ja nie wiem jak to się powinno jeść.. siedzę sobie w towarzystwie całej męskiej zmiany robotników z lokalnej fabryki, którzy przyszli właśnie na obiad. I codziennie jest jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej podobnych chwil. W festiwalowej kwestii specjalista od teleportacji się nie pojawił, musiałam sobie zatem poradzić sama, w ramach moich, jakżeby inaczej, ograniczonych możliwości. Dotarłam na dwa festiwale, na których mi szczególnie zależało: Festiwal Tańczących Masek w Andong i Festiwal Pływających Latarni w Jinju. Oba pozostawiły niezapomniane wrażenia.. zobaczcie sami. No a teraz w oczekiwaniu na jutrzejszy tajfunik, który nadciąga znad Japonii jadę zainstalować namiot w wiacie lokalnego parku z nadzieją, że mnie nie zwieje i że i tym razem moje chwile będą (pozytywnie!) niezapomniane. Zapasy jedzenia poczynione, poniedziałek pod hasłem wiatrów i opadów ciągłych, melduję przygotowanie do zadania! 

TROPIMY PRZYGODY

Na weekend: Berlin rowerowy

Wspominałam już w poprzednim wpisie, że Berlin mnie zaskoczył. Również rowerowo. To miasto jest stworzone do jeżdżenia rowerem! Przede wszystkim połączone jest siecią ścieżek rowerowych,...

„Uwaga na Niedźwiedzie!” – Trasa Transfogarska rowerem

Podróże rowerowe

„Uwaga na Niedźwiedzie!” – Trasa Transfogarska rowerem

intoamericas

Paracas. Rowerem po pustyni

Gdzie ocean kocha się z pustynią nic nie jest oczywiste. Praży słońce, skóra zimna. Jest piasek, ale zbity. Jechaliśmy tu przez mgłę i piach. Po drodze z Limy do oddalonego o trzy godziny jazdy na południe Parku Narodowego Paracas ciężarówki, koparki, piaskarki. I namioty, pod którymi grzeją się kurczaki. Zielonego nie rośnie nic. Szaroburość wzbudza jakiś pierwotny strach, że chce się uciekać jak najdalej aż przez smog prześwieci słońce, a na ziemi pojawi się skrawek trawy. Tymczasem za budką strażnika położoną na środku bezkresu – wiatr i przestrzeń. Niczym nieskrępowana, ogromna, nieskończona. Najpierw eksplorowaliśmy ją autem. Czerwona plaża, laguna pełna ptaków i ryb. Potem piechotą wzdłuż skrytej za skalnym załomem plaży – by do niej dotrzeć musieliśmy poderwać do lotu setki (!) pelikanów. Nie mogliśmy się nasycić tym niewyobrażalnym połączeniem. Pustynia i ocean. Wróciliśmy na rowerach. Przedarliśmy się przez bagnisko, na końcu którego spacerowały flamingi. Minęliśmy truchła lwów morskich - zginęły zaplątane w świeci. Wiatr dął tak wściekle, że choć słońce prażyło pustynne, skóra po zatrzymaniu była spalona, ale lodowata. Na prostym jechaliśmy jak pod górę. Na zakrętach rower kładł się jak żagiel. Ale potem ten sam wicher dął nam w plecy. Przestrzeń, słońce, woda, pęd. Szał w duszy, to mało. 

EWCYNA

Nie tylko dla orłów

- Gdzie idziesz? Może zostaw tu na dole swój rower, idź i się spytaj Z uporem uskuteczniałam tzw. „popych prosty” mojego majdanu po podjeździe prowadzącym na wzgórze, na którym stał kościół. - Nie, chcę żeby zobaczyli też mój rower. Chodź ze mną proszę, pomożesz mi! Ha-soon ze zdziwionym wyrazem twarzy podążył za mną. - Jesteś sprytniejsza niż ja – podsumował. Nie wydaje mi się, żebym wzbijała się na wyżyny sprytu, ale trzeba jakoś sobie radzić. Zwyczajnie, po dotarciu do uzdrowiska Suampo gdzieś w środkowej Korei po raz pierwszy wyglądało na to, że nie będzie gdzie rozstawić namiotu. Na mapie miasteczka od razu rzucił mi się w oczy napis „kościół katolicki” – pomyśłałam zatem – może tam? Nie byłam aż tak bardzo „pro”, jakby się tego można było spodziewać. Doświadczenia z Filipin, kraju kościołami stojącym, pomimo dużych pokładanych w nich nadziei były w tej materii powiedzmy średnie (piszę o tym tutaj). Tu jednak młody ksiądz długo się nie zastanawiał, dał mi kluczyk do małego pokoiku gościnnego a Ha-soon dostał pozwoleństwo na przespanie się w przykościelnej wiacie. H-soon, człowiek w wieku powiedzmy dojrzałym, tak jak i ja i setki Koreańczyków podróżował jedną z głównych ścieżek rowerowych Korei, długości 635 km, przecinającej kraj na wskroś z położonego na północy Seulu do leżącego na południowym wybrzeżu Busan. Na jego podróżne wyposażenie składał się głównie przymocowany do kierownicy śpiwór i kuferek z jedzeniem przytroczony do bagażnika. Sypiał tak jak i ja do tej pory w przydrożnych wiatach i tzw. chińskich pawilonach, którymi niemal wysadzane są drogi. Nie uznał za stosowne dźwigania ze sobą namiotu gdyż jako Koreańczyk wiedział, czego się może spodziewać. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że pod względem biwakowania tu nie zginę. Tak też było. Z uwagi na opady ciągłe, które się trafiły dwukrotnie przekoczowałam w takich wiatach nie jedną a dwie noce – raz na obrzeżach nadrzecznego parku miejskiego, drugim razem na obrzeżach stadionu. Nikt na mnie nie zwracał większej uwagi, nie wypędzał więc zostałam popołudniami wybierając się na kilkugodzinne wypady „do miasta” podczas których namiot pozostawał sam sobie. I co? I nic. Czuję się absolutnie bezpiecznie, tak jak to było w Japonii. Powiedzieć, że Korea Południowa to raj dla cyklistów to mało. To raj absolutny! Droga usłana różami! Ścieżki rowerowe są szerokie, betonowe a nie z jakiejś kostki Bauma, poprowadzone z absolutną precyzją. Niezliczone strzałki informują o kierunku jazdy (z reguły na wprost), nadchodzących skrętach, odległości do najbliższej toalety. Ławeczki, wiaty i wodopoje zachęcają do zrobienia sobie przerwy i odzipnięcia – są tak urocze, że muszę być wobec siebie stanowcza i wymagająca, żeby nie zatrzymywać się w każdej. Może co trzeciej? Co piątej? No, może jednak co 10-tej.. Raz nawet „w środku niczego” napotkałam przydrożne (darmowe oczywiście) prysznice dla cyklistów tzw. Cleanhouse. Nie dadzą człowiekowi nawet dobrze zaśmiardnąć. To stanowczo nie na moje nerwy! Dodam, że te nerwy będą wystawione na ścieżkową próbę niemal cały czas, gdyż ścieżek do objechania oprócz tej głównej jest jeszcze trzy. No a i czasowo wstrzeliłam się przednio w tutejszy grafik wydarzeń kulturalnych. Jak na stopień nieprzygotowania do zwiedzania Korei – fuks maksymalny. Październik to w Korei miesiąc festiwali. Właśnie „zaliczam” Dancing Masks Festival w Andong (fantastycznie się ubawiłam na spektaklach), jutro musze jednak pędzić na Festiwal Latarni w Jinju na południu kraju.. uff, byle zdążyć bo trwa do 10 października.. ale jeszcze dalej na zachód w Gwandong jest Festiwal Kimchi, no, ale ten tylko do 8 października… Poza tym Koreańska Agencja Meteorologiczna właśnie ogłosiła, że kulminacja ilości kolorowych jesiennych liści – które to każdy bez wyjątku mieszkaniec kraju obowiązkowo jeździ podziwiać – w najlepszym ponoć do tego parku Seoraksan będzie w połowie miesiąca. A to zupełnie na północy kraju.. Gdzie jechać??? Co robić Panie Premierze??? Jak żyć??? Specjalista od teleportacji poszukiwany pilnie. Pomocy!

ATE-TRIPS

PARENZANA – droga zdrowia i przyjaźni

Będąc już tak blisko granicy ze Słowenią głupotą było by gdybyśmy jej nie zwiedzili. Czasu nie było już za wiele, więc trzeba było się ograniczyć do minimum. W tym wypadku naszym minimum były dwa dni, które dały nam możliwość choć krótkiego zwiedzenia wybrzeża słoweńskiego, który liczy sobie około 47 km. Skoro praktycznie w każdej prowincji we Włoszech jeździliśmy rowerami to grzechem było

Korea – cztery kobiety

EWCYNA

Korea – cztery kobiety

Podróże rowerowe

Polecane trasy: szybki wypad rowerem w Bieszczady polskie i słowackie

Bieszczady rowerem. Szybki, 3-dniowy wypad w Bieszczady? Oto propozycja trasy, dzięki której unikniecie turystów zalewających niegdyś niemal bezludne Bieszczady. Bies&Czad&Rock’n’roll, a w tle Bies Czad Blues Bieszczady, niegdyś zamieszkałe tylko przez drwali i hipisów, dziś rozjeżdżane są przez autokary wiozące „niedzielnych” turystów. Dlatego szukałem tras na krótką 3-dniową wyprawę rowerową, które pozwolą mi uniknąć tłoku i mieć choć kawałek Bieszczad dla siebie. Dzień 1 Trasa: Lesko – Wołkowyja Dystans: 30 km Z racji ograniczonego czasu, zdecydowałem się na podróż samochodem i wyruszenie rowerem z Leska. Auto można spokojnie zostawić na wielkim placu przy rondzie na Hoczew i Ustrzyki Dolne. Pierwsza góra na rozgrzewkę zaczęła się już po chwili, w stronę na Ustrzyki i tak było aż do Polańczyka. Przewyższenia nie są bardzo duże, ale już po kilkunastu kilometrach czułem je w mięśniach. Mimo to, pierwszy dzień traktuję jako rozgrzewkę, w sumie wyszło nieco ponad 40 km od późnego popołudnia. Nocleg: darmowe pole namiotowe w Wołkowyi. Jest obrzydliwa toaleta, kąpielisko i przepiękne widoki za namiotem. Zobacz też: „W Bieszczadach bez zmian” >> Dzień 2 Trasa: Wołkowyja – Rajskie – Brzegi Górne – Cisna – Roztoki Górne Dystans: 90 km Z darmowego campingu w Wołkowyi ruszam cały czas pod górę w stronę miejscowości Rajskie. Celem jest stara, zamknięta droga nad Sanem. By do niej dotrzeć należy skręcić przy ośrodku Caritasu. Do samego ośrodka warto zajrzeć na kawę i rozmowę z niezwykłą rowerową siostrą zakonną, która opowie Wam to i owo o jeżdżeniu rowerem po Syberii i wokół Bajkału. Wzdłuż Sanu wiedzie szutrowo-błotnista droga, która zamknięta jest dla samochodów i w zasadzie nieuczęszczana przez turystów. Całe Bieszczady dla mnie! Po kilkunastu kilometrach docieram w okolice Kiczery (649 m n.p.m.), za którą znajduje się krzyżówka prowadząca z jednej strony do Zatwarnicy, z drugiej – resztkami asfaltowej drogi – do Dwernika. Ja polecam opcję trzecią, szlakiem przez górę Magurka (887 m n.p.m.). Ostry podjazd dostarcza satysfakcji, podobnie jak łagodniejszy i szybsze zejście, które wyrzuci nas gdzieś za Dwernikiem na drodze w kierunku Brzegów Górnych. Stamtąd już tylko kilkanaście kilometrów i dwie znane i lubiane bieszczadzkie serpentyny – tuż za Brzegami i na przełęcz Przysłup. Dla mnie to nie był koniec drogi tego dnia. Minąłem turystyczną Cisną, by zanocować tuż przy granicy ze Słowacją w schronisku w Roztokach Górnych. Nocleg: pole namiotowe przy agroturystyce „Cicha Dolina” w Roztokach Górnych. Cicho, czyste toalety i prysznic oraz widok na pasmo Bieszczad odcinające Polskę od Słowacji. Cena: 18 zł. Zobacz też: Rowerowy poradnik – Gruzja >> Dzień 3 Roztoki Górne – Snina – Osadne – Cisna Dystans: ok 60 km Dziś ruszam w nieznane. Niby na mapie jest jakaś droga ku granicy, niby droga powrotna również, ale kto wie? Okazuje się, że do granicy prowadzi elegancka, wąziutka asfaltowa droga, a tuż za słupem granicznym zaczyna się ostry zjazd serpentynami po resztkach asfaltu. Ta część Bieszczad, nieco niższa, to raj dla miłośników bycia w samotności. Pierwsze osoby mijam dopiero nad zalewem Starina. Docieram do Sniny, smutnego, opustoszałego słowackiego miasteczka, które z oddali straszy kominem elektrowni. Uciekam z powrotem w góry, drogą na Hostowice, z której odbijam na wieś Osadne. Warto w niej zatrzymać się na dłużej – to wieś zamieszkała przez mniejszość etniczną – Rusinów. Dalej droga prowadzi mnie, jak wynikałoby z mapy, szlakiem rowerowym. W rzeczywistości do granicy z Polską na szczycie Balnicy, muszę rower z sakwami wtargać na samą górę. Dalej jest już tylko w dół. Przed Maniowem wyjeżdżam na drogę do Cisnej i pęka mi nie tylko dętka, ale i opona. Nocleg: pole namiotowe „Camping Tramp”. Zielona trawa, brudna toaleta i umiarkowanie czysty prysznic z zimną wodą. Cena: 10 zł. Zobacz też: Rowerem przez Maramuresz w Rumunii >> Dzień 4 Cisna-Baligród-Lesko W planie były jeszcze podjazdy z Cisnej na Baligród aż do Leska, ale uniemożliwiła to rozszarpana opona. Route 2,753,331 – powered by www.bikemap.net The post Polecane trasy: szybki wypad rowerem w Bieszczady polskie i słowackie appeared first on PODRÓŻE ROWEROWE .

EWCYNA

Przystanek Polska

„Podróże” do Leroya, wizyty w Praktikerze, zwiedzanie Ikei … choć to głównie wypełniało mój kalendarz przez ostatnie dwa miesiące, starczyło na szczęście czasu na wiele miłych spotkań i wizyt, wypad do Boruszyna na Plener Podróżniczy czy też wdepnięcie na podróżnicki Wachlarz. Wycieczkę do lasu i małe grzybobranie. Wylegiwanie się na trawie i podziwianie polskich okoliczności przyrody. Polska jest piękna, czysta i cicha. Teraz widzę to i doceniam jeszcze bardziej. Panele, płytki, terakoty, gresy, kleje, farby, transport, sprzątanie, pucowanie. Niedoszacowanie czasu zaowocowało totalnym stresem i – co ze wstydem przyznaję – zupełnym nieprzygotowaniem w kwestiach turystyczno-praktycznych do dalszej podróży. Bilet powrotny do Azji był nieodwołalnie niezmienialny i nie mam żadnego konkretnego planu, ale co najważniejsze – wyrobiłam się! Wracam do mojego życia w drodze. Tymczasem mówię stop walce o przetrwanie i podróż kontunuuję w Korei Południowej. Liczę na odkrycie drugiej Japonii – chcę przejechać się siecią nowo wybudowanych ścieżek rowerowych biegnących przez kraj. Przysiąść na niezliczonych ławeczkach na zadbanych skwerach. Przycupnąć przy drodze i pokimać w przydrożnej wiacie. Przenocować na doskonale utrzymanych, często bezpłatnych kempingach. Napić kranówy i umyć w czystej toalecie wyposażonej w papier toaletowy. Popatrzeć jak lotne brygady sprzątające w białych kombinezonach atakują przestrzeń publiczną w poszukiwaniu nieistniejących śmieci. Przyleciałam do Korei, aby odpocząć.

Rowerowe zaręczyny na Kaukazie

Podróże rowerowe

Rowerowe zaręczyny na Kaukazie

Exploring Berlin on bike

Kami and the rest of the world

Exploring Berlin on bike

Travelerka

Dlaczego WyCHILEoutowana?

„Nigdzie indziej na świecie nie ma tylu Niemców, którzy mówią po hiszpańsku i czczą bohatera narodowego o nazwisku O’Higgins” Właśnie ta, zasłyszana wieki temu opinia na temat Chile pchnęła moje zainteresowania w kierunku owego chudego jak patyk kraju. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, ciekawość pozostała, ale decyzja o wyjeździe zapadła dopiero niedawno.…

Złamany bagażnik i szkocki humor

Naszymi drogami

Złamany bagażnik i szkocki humor

Ananasowy song

EWCYNA

Ananasowy song

Niech się święci 1 maja

EWCYNA

Niech się święci 1 maja

… i co ja robię tu?!

EWCYNA

… i co ja robię tu?!

Moje paranoje

EWCYNA

Moje paranoje