#Wachlarz 7 – subiektywne podsumowanie

loswiaheros

#Wachlarz 7 – subiektywne podsumowanie

Podróżniczych wystąpień kilka już za sobą mam, ale nie ukrywam, że tutaj miałem pewne obawy. Przede wszystkim były one związane nie z tym, o czym, ale do kogo trzeba będzie mówić. Warszawa mocno kojarzy mi się z konferencjami branżowymi i przekuwaniem Internetu w biznes, a my przecież wyruszając w długa podróż, zrobiliśmy coś zupełnie przeciwnego. ... The post #Wachlarz 7 – subiektywne podsumowanie appeared first on LosWiaheros.

Exploring Berlin on bike

Kami and the rest of the world

Exploring Berlin on bike

Travelerka

Dlaczego WyCHILEoutowana?

„Nigdzie indziej na świecie nie ma tylu Niemców, którzy mówią po hiszpańsku i czczą bohatera narodowego o nazwisku O’Higgins” Właśnie ta, zasłyszana wieki temu opinia na temat Chile pchnęła moje zainteresowania w kierunku owego chudego jak patyk kraju. Choć od tamtego czasu minęło już wiele lat, ciekawość pozostała, ale decyzja o wyjeździe zapadła dopiero niedawno.…

WHERE IS JULI+SAM

Stworzyć kraj idealny. Australia plus Polska.

Bo gdybym tak mogła stworzyć kraj idealny, połączyć moją Polskę i moją Australię, stworzyć wystrzałowy miks, w którym żyłoby mi się fajnie i nie tęskniło ani za jednym, ani za drugim. Bo gdybym tak mogła zamienić niektóre rzeczy, czegoś się pozbyć, a coś sobie przywieźć. Bo dziś mogę tak sobie pomarzyć… Pisałam już Wam o 14 […] The post Stworzyć kraj idealny. Australia plus Polska. appeared first on where is juli + sam.

Trzeciego dnia wpłynęliśmy na tor “Wietrznice”. W zależności od...

coffe in the wood

Trzeciego dnia wpłynęliśmy na tor “Wietrznice”. W zależności od...

Cook'n'Roll

Albania: hardcore po bałkańsku #1

Myśleliście kiedyś, które państwo w Europie zasługuje na miano najbardziej hardcore’owego? Nie? W takim razie przedstawiam Wam, drodzy Czytelnicy, mojego najpoważniejszego kandydata do objęcia tytułu na najbardziej ekstremalny kraj na naszym kontynencie. Powitajcie Albanię brawami. Albania omijana przez turystów w białych skarpetach i sandałach, przyciąga tych nastawionych na wyjątkowe przeżycia. Kraj, którego boi się nawet mafia pruszkowska, miejsce gdzie nie obowiązują żadne reguły, a dzieciaki bawią się w chowanego w wszechobecnych bunkrach. Kraj będący narkotykowym Eldorado, w którym przepiękne krajobrazy mieszają się z okrutną rzeczywistością, jest równie fascynujący co odpychający. Kraj, który pachnie jedzeniem jak żaden inny. Zacznę, nietypowo, od tego, że jeśli ktoś z Waszych znajomych będzie Wam próbował wmówić, że w Albanii są całkiem przyzwoite drogi i podróżowanie po kraju jest znośne, to go wyśmiejcie i dajcie namiary na mnie. Przejechałem praktycznie cały kraj lokalnymi środkami transportu i wierzcie mi, nie ma nic bardziej podnoszącego poziom adrenaliny w organizmie. Zapomnijcie o podróży własnym samochodem, gdyż jazda samochodem w Albanii, to inny stan umysłu. O wypadek jest łatwiej, niż o wpierdol na ulicy na Nowej Hucie w Krakowie. Przed każdym rozpoczętym kursem miejscowym busikiem musiałem się znieczulić, powiedzieć mojej dziewczynie, że ją kocham i pomodlić, tak jakby, to właśnie była moja ostatnia droga. Generalnie drogi istnieją ale są w fatalnym stanie i często to, szutrowe ciągi, na których odbywa się wolna amerykanka w wykonaniu szalonych albańskich kierowców. Trąbienie, wyprzedzanie wyprzedzającego samochodu, łamanie kręgosłupa, uderzanie głową o szyby i inne elementy wyposażeniowe busów jest normalką w trakcie podróży. Gorzej może być jedynie w górach, gdzie na niezliczonych serpentynach, tuż nad przepaścią, auta wyprzedzają się i omijają stada kóz jednocześnie. O tym, że na drogach nie ma żartów, przypominają co kilkaset metrów, przydrożne krzyże postawione ofiarom wypadków- tak, Polska nie jest jedynym krajem, gdzie na poboczach można spotkać takie pamiątki. Będąc później na lotnisku w Grecji, podsłuchałem rozmowę kilku Polaków, którzy zachwalali drogi w Albanii. Biedacy nie wiedzieli, że podróżowali zaledwie po kilkunastu kilometrach „autostrady”, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża i stanowi góra 5% wszystkich „dróg” w tym kraju. Ot, taka ściema dla cudzoziemców, aby wjeżdżając od strony Czarnogóry, myśleli, że tak jest w całym kraju. Otóż kurwa nie jest. Jest gorzej niż możecie sobie wyobrazić. Ale wróćmy do meritum. Chociaż… to też była ciekawa informacja, nie? Dotarłem do Berat. Miasteczko znane również jako „Miasto Tysiąca Okien”, znajduje się na liście UNESCO. Można powiedzieć, że to muzeum, w którym żyją ludzie. Ulokowane pomiędzy wzgórzami przypomina momentami typowe miasto muzułmańskie ale w rzeczywistości jest miksem wyznaniowym. Ruch i zgiełk jak w wielomilionowej metropolii. Chodnikami przemieszczają się wyznawcy islamu jak i prawosławia. Wszędzie pełno zakładów fryzjerskich, pijalni kawy, rzeźników i knajp. Przejście przez ulicę stanowi ryzyko utraty życia. Mimo to, ryzykuję i na oczach policjanta przebiegam slalomem w niedozwolonym miejscu między samochodami. Policja nie reaguje. Nie reaguje także na wykroczenia kierowców, którzy w każdym innym kraju Europy dostaliby porządny mandat i konkretną ilość punktów karnych za to, co w Albanii jest normalnym zachowaniem na ulicy. Znalazłem się w zabytkowej części miasteczka. Błądząc po uliczkach, które przypominały labirynt natrafiłem na grupę Francuzów, którzy właśnie „padli ofiarą” gospodarzy, oferujących im domowej roboty specjały- rakija, miody, powidła. Gdy tylko znalazłem się w polu widzenia pani gospodyni, zostałem ustrzelony jak łoś, i trafiłem w jej handlarskie sidła. Skusiłem się jedynie na domową rakiję ale gospodarze nie mogli mnie puścić z pół litrem ich alkoholu i zaproponowali tradycyjną domową albańską kolację. Zabrzmiało świetnie. I tak nie miałem czasu na szukanie w tym miejscu czegoś lepszego, więc bez zastanowienia zamówiłem dania, które pan gospodarz pokazał mi na misternie wykonanym menu. I tak, znalazłem się na przydomowym ganku przygotowanym dla ustrzelonych turystów. Gospodarze, co było oczywiste, musieli na mnie zarobić- i to nie mało- ale nie miało to znaczenia, gdyż przygotowane przez nich potrawy były punktem odniesienia do dalszych przygód z albańską kuchnią. To dzięki nim, mogłem później narzekać i wybrzydzać jak nowobogacki burżuj w trzy gwiazdkowej restauracji, który zjadł już wszystkie małże św. Jakuba na świecie. Fërgesë, czyli zmiksowane pomidory, ser grecki, papryka, oliwki, jajko, przypomina trochę jajecznicę ale w połączeniu z koftą jest bardzo pożywnym i smacznym daniem. W jednej porcji otrzymujemy, w zasadzie, wszystko to, co oferują najlepsze lokalnie rosnące i hodowane składniki. Oczywistym dodatkiem, nieodłącznym elementem każdego dania jest sałatka ze świeżych warzyw skropiona oliwą. Uśmiech gospodarzy, którzy przygotowali kolację, która zdefiniowała pojęcie albańskiej kuchni był wyrazem tego, że całość bardzo mi smakowała. Ranek nie zapowiadał się na taki, który miałby zrobić na mnie szczególne wrażenie. Właściciel hotelu w którym spałem, postanowił zabrać mnie na męskie śniadanie. Niczego nieświadomy poszedłem, tak jak prosił- za nim. Wyszliśmy na ulicę i udaliśmy się w kierunku centrum przechodząc przez podwórka, mijając rzeźników ćwiartujących barany, kawiarnie wypełnione muzułmanami i warzywne bazary rozłożone na chodnikach. Wszyscy faceci, których mijaliśmy z szacunkiem witali się z moim albańskim przewodnikiem. Traktowali go niemal jak bossa lokalnej mafii. Nie powiem, czułem pewne obawy, szczególnie wtedy, kiedy pomyślałem, co za chwilę może trafić do mojego żołądka i gdzie to może się stać. Śniadania w Albanii są konsumowane często w knajpach. Niektóre przypominają zakładowe stołówki inne- restauracje. Łączy je wspólny mianownik: jedzą w nich jedynie mężczyźni. Częstym widokiem jest oparty o stół kałasznikow lub inna broń palna, którego właściciel je właśnie śniadanie dla prawdziwych mężczyzn. Nie dziwcie się, w Albanii do tej pory większość mężczyzn nosi przy sobie broń. W końcu udało nam się dojść do miejsca, gdzie zaraz zostanę nakarmiony tym cholerstwem. Poproszono mnie o to, abym się nie odzywał, gdyż jesteśmy w miejscu, gdzie cudzoziemiec nie powinien specjalnie się pokazywać. Cóż, czułem się jak pieprzony clown Ronald McDonald jedzący sushi w japońskiej knajpie, rzucając się w oczy bardziej niż dupa pawiana siedzącego na gałęzi, więc język angielski nie byłby pierwszym, co by zdradziło moje pochodzenie. Powiedziano mi, że to śniadanie, które daje energii na cały dzień i po chwili otrzymałem talerz… zupy. Coś co przypomina nasze polskie flaki jest, tym cholernym śniadaniem dla prawdziwych mężczyzn?! Kilka kropel octu winnego, łyk rakiji lub wina i można zaczynać ucztę. Paçe, to zupa gotowana na wołowych i baranich głowach oraz innych elementach tych zwierząt. Kawałki mięsa oraz części głów pływają pomiędzy czosnkiem, cebulą oraz pieprzem. Z dodatkiem octu winnego, który nadaje kontrastu, całość smakuje niesamowicie chociaż słabsze żołądki miałyby z pewnością opory przed spróbowaniem tego posiłku. Aby śniadanie było typowe, należy wypić do zupy kieliszek rakiji lub szklankę mocnego wina. Wtedy całość stawia na nogi i daje energii na cały dzień. Teraz zrozumiałem dlaczego jest to danie dla prawdziwych facetów a mój albański przyjaciel jest traktowany na ulicy jak il padre.

Zależna w podróży

Bibione zaskakuje – 7 sposobów na pożegnanie nudy na wakacjach

A więc utknęliście w Bibione. I co dalej, myślicie. Macie hotel blisko plaży, macie na niej swój własny leżak. Macie w końcu piękną pogodę i warunki sprzyjające leżeniu bykiem przez najbliższy tydzień. Względnie w hotelu basen, w okolicy aquapark i Wenecja, do której trzeba się wybrać na jakiś jeden dzień by od tego słońca nie zwariować. Ale ogólnie jakoś to…Czytaj więcej

intoamericas

Ile zostało dżungli w dżungli?

Na kaca najlepsza jest kwaśna trzcina, a na policjantów dobre whisky. Czyli w dżungli Ekwadoru. Trudno spotkać przewodnika z krwi i kości. Przez przypadek poznaliśmy takiego pół godziny drogi od Tena, miasta, które – według folderów różnej maści – stanowi wrota ekwadorskiej dżungli. Miguel świetnie zna język angielski, ma trzy sklepy, ale jego największą pasją jest włóczenie się po lesie i oglądanie przez lornetkę ptaków. Został przewodnikiem, choć nie przepada za turystami. Wkurzają go Amerykanie, którzy wloką się po puszczy, ubrani w stylu Indiany Jonesa. - Zdobywcy – uśmiecha się. – Ale gorsi są Rosjanie. Czy oni zawsze są tacy spięci? Raz miałem kilku takich bogatych, rzucali studolarówkami w geście wyższości. Wieczorem trzeba było im załatwić grupę dziewczyn. Zarobek był dobry, ale wolałbym szukać z nimi rzadkich gatunków ptaków – mruga okiem. Idziemy z nim na typowo turystyczną wycieczkę po dżungli. Trzy godziny drogi, żółwie tempo, a Miguel jest w swoim żywiole. Skręca liany, by się na nich pohuśtać. Otwiera łodygę roślin, w której mieszkają jadalne mrówki (odświeżające, o smaku limonki). Wynajduje roślinę, z której robi się kapelusze panamskie. No i słynną trzcinę na kaca. Podobno działa. Po cichu zdradza nam sekrety. – Przecież to żadna tam dżungla. To po prostu tereny, które zostały zalesione dla turystów. Prawdziwa dżungla umiera. Może jest jeszcze gdzieś koło Parku Yasuni. Ale tam was, dziennikarzy nie wpuszczą. Rząd skłócił dwa plemiona Indian, by wprowadzić na tereny dużą firmę naftową. Kto o tym pisze, kto chce z tym walczyć, w dziwnych okolicznościach traci pracę. Albo życie – opowiada. Wieczorem siadamy do wódki i polskich kabanosów. Miguela nie trzeba zachęcać. Ostro krytykuje prezydenta Rafaela Correę. Polityk, który w kontrolowanych w niemal większości mediach, uchodzi za ojca narodu, który naprawił gospodarkę i zbudował drogi, według Miguela jest takim samym zagrożeniem dla dżungli jak dla wolnych mediów. - Wybudował nam gładkie jak stół drogi w środku puszczy. Nie dla turystów, nie dla Indian, ale dla firm naftowych. Żeby im było łatwiej plądrować. Możecie się zachwycać Ekwadorem, ale u nas panuje ogromna korupcja. Np. policjanci raz w tygodniu przychodzą po haracze do sklepów. Potrafią wlepić mandat za wszystko. Mam z nimi układ, w żadnym sklepie w okolicy nie ma whisky. Tylko u mnie. Wlewam w nich, a potem grzecznie śpią na nocnej zmianie przed moim sklepem. A rano jadą pijani odespać zmianę. Przez kilka miesięcy Miguel pracował w ośrodku dla zwierząt odzyskanych. Jakieś pół godziny łódką w środku lasu. Są tam małpy, tukany, papugi, oceloty. Wszystkie trafiły z rąk kłusowników do domostw bogatych Ekwadorczyków. Maskotki, które pozbawiono normalnej egzystencji. Samo centrum przypomina małe zoo. Wolontariusze je odzyskują i próbują przysposobić do życia w dżungli. - To, co tutaj robią, jest dobre. Ale to walka z wiatrakami. Bo komuś w Europie albo USA zachce się gadającej ary albo paska ze skóry węża i Indianie idą polować. Gdyby nie było popytu, dżungla pełna byłaby różnych gatunków. To jeden ze sposobów na jej ratowanie. Ale najlepszym byłoby wyrzucić stąd kampanie naftowe – mówi Miguel. Sam podjął walkę tylko w przypadku pierwszego punktu. W drugim na razie mu się nie udaje. Jego stary jeep pali 20 litrów benzyny na 100 kilometrów. Połowę baku, który w Ekwadorze kosztuje jakieś 30 złotych. Może kiedyś zmieni auto, nie będzie wspierał tych „pieprzonych kapitalistów”. Najpierw musi zrobić show przed Amerykanami.

W czasie pierwszego dnia uczyliśmy się wiosłowania i...

coffe in the wood

W czasie pierwszego dnia uczyliśmy się wiosłowania i...

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Wachlarz 2014, czyli rude wrażenia

Jakoś na początku sierpnia natrafiłam na informację o tym, że Wachlarz organizowany przez Podróżnickich czyli Anię i Jakuba Górnickich, będzie odbywał się  Warszawie, 14 września. W sumie nie musiałam rozważać „za” i „przeciw”, tylko po prostu zamówiłam dwie wejściówki dla mnie i Marka. Nie miałam dylematów z cyklu „bo wielcy i znani podróżnicy blogerzy to […]

Człowiek, który odwiedził wszystkie stolice państw Europy.

Republika Podróży

Człowiek, który odwiedził wszystkie stolice państw Europy.

W hotelu Langham

Z pasją o życiu i podróży

W hotelu Langham

[13] Kociokwik z domieszką bajzlu.

STOPEM PO PRZYGODE

[13] Kociokwik z domieszką bajzlu.

Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii

Złap Trop

Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii

Nasza podróż po Nowej Zelandii dobiegła końca. Po prawie dwóch miesiącach czujemy lekki niedosyt, jednak i tak wycisnęliśmy chyba wszystko co dało się zobaczyć zimową porą. Z pewnością nie była to ostatnia nasza wizyta w tym zakątku świata. Pisząc ten artykuł bujamy się na hamaku na tajlandzkiej wyspie Koh Phangan – świeci słońce, pod stopami biały piasek, a w oddali faluje lazurowe morze, niby raj na ziemi, a jednak nie za tym pewnie będziemy tęsknić najbardziej, jak już wrócimy do domu. I chociaż nie raz zimno w Nowej Zelandii dawało nam w kość, to na samą myśl robi nam się strasznie ciepło na serduchach gdy przywołujemy wspomnienia z tych ostatnich dni pobytu w krainie Kiwi. Nasz kamperek :) Relocation deals po raz drugi Ostatnie dni chcieliśmy wykorzystać na maksa, dlatego porzuciliśmy autostop i wypożyczyliśmy kampera z opcją relocations delas (klik). Tym razem trafiała nam się lepsza oferta niż w Australii, bo do przejechana mieliśmy tylko 600 km w czasie trzech dni. Tak więc był i czas na zwiedzanie :). Gdzieś po drodze… Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy na Park Narodowy Aoraki/Mount Cook, w którym wybraliśmy się na krótki trekking do podnóża najwyższej góry w Nowej Zelandii – Góry Cooka (3754 m n.p.m.). Szczyt zawdzięcza swoją nazwę kapitanowi o imieniu James Cook, który to dotarł do Nowej Zelandii jako pierwszy biały człowiek w 1770 roku, w całej Nowej Zelandii imieniem kapitana nazwano chyba wszystko – ulice, drogi, statki, wyspy. Droga do parku wiedzie wzdłuż szmaragdowego jeziora Pukaki i oferuje piękne widoki na ośnieżone szczyty górskie. Droga do miasteczka Mt Cook i jezioro Pukaki jezioro Pukaki W drodze pod górę Cooka Z campingu na którym się zatrzymaliśmy swój początek miało kilka tras. My polecamy zwłaszcza szlak  doliną Hooker (Hooker Valley Track), która prowadzi do jeziora z cudownym widokiem na górę Cooka. Trasa powinna zająć około trzech godzin (w obie strony) jednak jak zwykle czas przejścia był zawyżony. Dla osób wysportowanych nie powinno być problemem by przejść cały szlak w dwie godziny. Początek szlaku Doliną Hooker Dolina Hooker 3 mosty prowadzą do celu I w końcu jest i on – Mount Cook! Około dziesięciu kilometrów od campingu White Horse Hill znajduje się kolejny szlak pieszy – o wiele krótszy – do punktu widokowego na lodowiec Tasmana (Tasman Glacier) oraz do błękitnego (w sumie to zielonego) jeziorka (Blue Lakes) – trasa nie powinna Wam zająć więcej niż 1,5 godziny. Lodowiec Tasman – a raczej to co z niego pozostało Niebieskie jeziorko stało się zielonym odkąd zamiast wody z lodowca zasila je po prostu deszczówka! Wszystko nam się podobało, wszystko ładnie i pięknie, ale niestety wróciliśmy z tego miejsca zasmuceni…Stojąc na punkcie widokowym przy lodowcu Tasmana ogarnęła nas bezsilność wobec zmieniającego się klimatu a tym samym i środowiska naturalnego. Piękno tego miejsca przyćmiła tabliczka ze zdjęciem lodowca sprzed 25 lat, na której było widać gdzie sięgał wtedy jęzor lodowca, a gdzie sięga dzisiaj. Lodowiec wciągu tego czasu skurczył się o 2 kilometry i znacznie zmalał, przewiduje się, że do końca 2027 roku ubędzie go kolejne 4 kilometry! Przypomniał nam się dokument jaki oglądaliśmy przed wyjazdem o znikaniu lodowców z powierzchni ziemi (tu odnośnik – klik). Teraz efekty mogliśmy zobaczyć na żywo… Jezioro Tekapo Po drodze do Chritchurch nie można ominąć błękitnego jeziora Tekapo oraz malowniczo położonego kościółka Dobrego Pasterza (Church of the Good Shepherd). Jest to miejsce oblegane przez turystów, ale bez obaw – widoku na błękit oraz zieleń drzew i biel śniegu na szczytach górskich starczy dla każdego. Jezioro Tekapo Kościół Dobrego Pasterza (Church of the Good Shepherd) Pożegnanie Ostatnią noc w Nowej Zelandii spędziliśmy na kanapie u naszego hosta Nathana, który dzieli mieszkanie razem z czterema studentami. Niestety nie mieliśmy już czasu by pozwiedzać Christchurch, ponieważ kolejnego dnia mieliśmy lot do Auckland, a stamtąd do Sydney, skąd to już tylko 9 godzin lotu dzieliło nas od Tajlandii. Nie mogliśmy jednak oprzeć się pokusie by pokazać Wam jak mieszkają tutejsi studenci :). W porównaniu do mieszkań studenckich w jakich nam przyszło kiedyś mieszkać to powiedziałabym, że mieliśmy iście królewskie apartamenty!! Praktycznie O tym, czym jest relocation delas możecie przeczytać tutaj (kilk). O tym jak wyglądało to w Nowej Zelandii dopiszemy wkrótce.  Jeżeli chodzi o noclegi po drodze, to polecamy interaktywną mapkę – klik  Camping w miejscowości Mt Cook jest tylko jeden i nazywa się White Horse Hill. Za osobę trzeba zapłacić $10. Na campingu nie ma pryszniców, tylko woda (także pitna), toalety i miejsce do posiedzenia. Z prysznica można skorzystać w wiosce (Mt Cook Villige), który znajduje się przy Aoraki Visitor Cenre i kosztuje $2 za 5 minut. Za camping płaci się poprzez wrzucenie pieniędzy do pudełka i wypełnianiu odpowiedniego formularza. Polecamy być uczciwym i zapłacić za miejsce campingowe, rano przyjechał strażnik i sprawdzał kto był uczciwy a kto nie! Camping przy White Horse Hill The post Z wizytą pod najwyższym szczytem Nowej Zelandii appeared first on Złap Trop.

intoamericas

Otavalo. Największy targ Ameryki Łacińskiej

Tak mówią. Pojechaliśmy sprawdzić, czy naprawdę zwala z nóg. - Targ w Otavalo codziennie jest ogromny. A w sobotę – gigantyczny! Będziecie mogli sobie nawet kupić świniaczka – żartuje nasz ekwadorski znajomy Miguel. Obok targu rzemiosła, z którego miasto słynie w całej Ameryce Południowej, w sobotę jest też żywy targ – na sprzedaż kury, świnie, kaczory i inne takie. Amerykanie, których poznajemy na trasie, są bardzo rozżaleni, że nie udało im się zobaczyć tej menażerii. Kilka tygodni temu na północ od Quito było małe trzęsienie ziemi i obsunęła się droga, pół dnia spędzili więc na objazdach i na zwierzaki się spóźnili. Nam, dzieciom Knurowa i Ochojna, świnie nie dziwne. Rankiem wybieramy się więc prosto na targ rzemiosła. Podnieceni (no, przynajmniej jedno z nas). Między stoiskami uwijają się Indianki w czarnych długich spódnicach, przewiązanych w pasie kolorową taśmą. – To, żeby kieca mi nie spadła – żartuje starsza pani i próbuje mi taki uroczy pas sprzedać. Do kompletu jeszcze biała koszula z anielsko rozszerzającymi się rękawami, krótki naszyjnik ze złotych (w kolorze lub materii) koralików i takież kolczyki. Włosy czarne, ściśnięte kolejną kolorową taśmą. Trochę tak jak koniom przed występem w ujeżdżeniu. Indianie z Otavalo są najbardziej wpływową społecznością indiańską w Ekwadorze. Dzięki wyrobom tekstylnym osiągnęli stosunkowo dobry, jak na Indian, status materialny – niektórzy mają hotele, jeżdżą jeepami, wyjeżdżają handlować za granicę. To w innych częściach Ekwadoru i większości krajów Ameryki Łacińskiej rzadkość. Przebijają się nawet do polityki – w 2000 roku Mario Conejo Maldonado został pierwszym w historii Ekwadoru Indianinem, który objął stanowisko alkalda, prezydenta miasta (wybrano go potem jeszcze dwa razy). Miasto leży na północ od Quito u stóp trzech wulkanów: Cotoacachi, Imbabura i Mojanda. Kolorowy targ jest jedną z trzech, obok Galapagos i Środka Świata, najbardziej odwiedzanych atrakcji Ekwadoru. Od 1970 roku organizowany jest na Plaza de Ponchos. Do kupienia: swetry z lamy, paski, makatki, szale z alpaki, srebrne naszyjniki i koralików bez liku. Przyglądamy się szwom – produkcja może nie masowa, ale maszynowa. Tu i ówdzie jakaś sprzedawczyni dzierga czapeczki na szydełku, ale większość produktów, które mają na sprzedaż, to nie ich ręki dzieło. Jedne stanowiska podobne do drugich. Tylko jeden pan sprzedaje produkt nietypowy – własnoręcznie wykonane malunki zwierząt na ptasich piórach. Najbardziej oryginalna okazuje się być biżuteria z makramy, woskowanych nici, którą jak Ameryka długa i szeroka robią i sprzedają co zdolniejsi backpackerzy.

WHERE IS JULI+SAM

Ślub na Koh Samui.

Była w moich planach już podczas podróży dookoła świata. Wtedy nie wyszło, tak to z planami bywa, i trafiłam w zupełnie inny zakątek, ale teraz nie mamy wyboru, bo w końcu na ślubie nie wypada się nie pojawić. Lecimy więc na Koh Samui! Będzie ślub w Tajlandii. Koh Samui podczas majówki 2014. Australia – Shenzhen – […] The post Ślub na Koh Samui. appeared first on where is juli + sam.

Sant'Angelo d'Ischia, Kampania. Gdzie krasnal mówi smacznego!

Italia poza szlakiem

Sant'Angelo d'Ischia, Kampania. Gdzie krasnal mówi smacznego!

Kuzubnik... i dalej...

dwa kółka i spółka

Kuzubnik... i dalej...

Tylko u nas. Wywiad z terrorystką z FARC

intoamericas

Tylko u nas. Wywiad z terrorystką z FARC

Holenderka Tanja Nijmeijer przed laty walczyła u boku partyzantów FARC w dżungli, dziś negocjuje warunki pokoju z rządem w Kolumbii. Od pół wieku w Kolumbii toczy się wojna domowa. Siły rządowe walczą z FARC, organizacją, która pod płaszczykiem Robin Hooda, który odbiera bogatym a daje biednym, zawładnęła dużą częścią kraju. Finansowana była z porwań dla okupu, podatku rewolucyjnego zdzieranego z bogatych i podatku dla karteli narkotykowych (czyt. ochrony dla baronów narkotykowych w zamian za broń i gotówkę). Wszystko w ramach walki z kapitalizmem. O FARC i jego historii można byłoby pisać dużo, ale skupimy się na bohaterce tego wpisu. - Wielu ludzi sądzi, że FARC zaczął walczyć ponieważ wieśniacy chcieli kawałka ziemi, ponieważ chcieli sprawiedliwości społecznej i to jest prawda. Ale systematyczna przemoc stosowana przez rząd by represjonować obywateli własnego kraju zmusiła wieśniaków do sięgnięcia po broń – opowiada bojowniczka poszukiwana przez Interpol. Zafascynowała nas jej historia. Zdobyliśmy maila, napisaliśmy bez większych nadziei na odpowiedź. Ta przyszła błyskawicznie. Piękna kobieta, która przez kilka lat żyła w dżungli, dziś dba o wizerunek FARC. A organizacja ma nadzieje stać się partią polityczną. Do tego jednak potrzebny jest pokój. Rozmowy na ten temat toczą się z przerwami od dwóch lat na Kubie, gdzie zresztą mieszka Holenderka. Uciekła tam wraz z innymi liderami FARC, gdy wojsko zaatakowało ich kryjówkę w dżungli. Zamiast bojowniczki w stroju moro rozmawiamy z elokwentną, władającą pięcioma językami, zafascynowaną Che Guevarą piękną kobietą. Zaczęło się tak. Pod koniec lat 90. Tanja Nijmeijer, świeżo upieczona studentka wyjechała z Holandii do Kolumbii na wolontariat. Uczyła języka angielskiego w szkole dla dzieci bogatych rodziców w Pereira. Równocześnie szlifowała hiszpański. Jej nauczyciel pokazał jej biedniejsze oblicze kraju. I zaraził myślą rewolucyjną. Wstąpiła do partyzantki FARC. Przeszła trzymiesięczne szkolenie w dżungli. Uczyła się rozpalać ogniska bez dymu, konstruowała ładunki wybuchowe. Raz złamała zasady: zadzwoniła do rodziny w Holandii. Za karę musiała wykopać sobie grób. Dziś jest jedną z liderek. Sądy w Kolumbii i USA chcą wsadzić ją za kratki. - Krąży wiele dzikich historii o tym, jak zabijałam ludzi, byłam zaangażowana w porwania, ataki na samoloty. Media są świetne w ich wymyślaniu i reprodukowaniu, ale nie są najlepsze w weryfikowaniu faktów – mówi. Dziś zasiada w dziesięcioosobowej delegacji FARC, która negocjuje warunki pokoju z rządem. Przeciwnicy mówią o niej ładna buzia. Ma zmiękczyć wizerunek FARC, przez USA i UE uznawanej za największą organizację terrorystyczną w Ameryce Łacińskiej. Tanja mieszka w Hawanie, obsługuje Twittera i Facebooka. - Ładna twarz? To tylko hasło. Nie chcemy sprzedać komercyjnego produktu. Tworzymy coś bardzo serio, chcemy sprawiedliwości społecznej dla wszystkich Kolumbijczyków. Kraj i FARC nie potrzebują ładnych buzi, a ludzi, którzy myślą, tworzą, pracują. To co robię, to tylko ziarenko piasku – przekonuje nas. I strofuje. Że korzystamy ze złych źródeł. Że media kłamią. Że powielamy stereotypy. Kiedy pytamy, o wyniki raportów Human Rights Watch, które jasno wskazują na łamanie praw człowieka, ataki na cywili, korzystanie z usług dzieci-żołnierzy, gwałty na kobietach i zmuszanie ich do aborcji, bojowniczka odnosi się tylko do ostatniego punktu. - Wyobraźcie sobie guerillę, która maszeruje z niemowlęciem przy piersi, obóz z płaczącymi dziećmi. Najważniejsze jest stosowanie środków antykoncepcyjnych, ale zdarzają się także przypadki bojowniczek, które urodziły w dżungli. Aborcja to ostateczność – ucina. I dodaje: – Rząd wciąż zabija ludzi, spuszcza bomby na obozy i nie chce rozmawiać o zawieszeniu broni. Ważne, by wyjaśnić, że FARC nie “zabija ludzi i organizuje terrorystycznych ataków”, nigdy nie planowaliśmy ataków, które mogłyby dotknąć cywilów. Ale to nie znaczy, że przez 50 lat konfliktu takie przypadki się nie zdarzyły. W tak długim czasie musieliśmy popełnić błędy Prawda jest taka, że rząd nigdy nie zgodził się na zawieszenie broni. Nawet po pierwszych rozmowach pokojowych wojsko polowało na bazy terrorystów. A ci kontratakowali. Tylko ostatnio zaatakowali wodociąg (bez wody zostało 60 tys. ludzi) i sieć energetyczną. Jak wskazują eksperci partyzanci już nie porywają ludzi. I to jedyny sukces rozmów pokojowych. 31 sierpnia Humberto de la Calle, członek delegacji rządowej powiedział, że negocjacje zmierzają w kierunku finalizacji. Następnego dnia przedstawiciele FARC żywiołowo zaprzeczyli. Droga do pokoju wciąż jest kręta. A Tanja nie zamierza nawet odzyskać swojego paszportu. Spaliła go na kuchence polowej tuż przed atakiem sił rządowych na obóz w dżungli w 2007 roku. Uciekła na Kubę, a wojskowi znaleźli jej pamiętnik. Napisała w nim: „Dżungla jest moim domem, FARC moją rodziną”.

Na Wschodzie

W przededniu wyjazdu do Armenii

Z lektury przedwyjazdowej: "Dwie spolszczone Żydówki, przedstawicielki warszawskiej burżuazji, prowadzą rozmowę na temat zamiarów spędzenia urlopu. Jedna z nich chcąc zaimponować przyjaciółce mówi, że wraz z mężem i dziećmi wybierają się aż na Kaukaz. Na to druga z wyrazami oburzenia odpowiada: Ależ Twój Moryc to skąpiec. Dopłaciłby jeszcze z pięćdziesiąt rubli więcej i mógłby urlop spędzić w samym Otwocku". "Głupiemu się jedynie na Kaukazie może podobać" - tak twierdził Jan Wolff, łodzianin dziewiętnastowieczny, który próbował robić na Kaukazie karierę;) (oba cytaty: Bohdan Baranowski, Krzysztof Baranowski "Polaków kaukaskie drogi")   Głupia jestem zatem i skąpa;) A w Otwocku nigdy nie byłam:)

wszedobylscy

Jak tanio podróżować po Norwegii

Norwegia kusi spektakularnymi widokami i wspaniałą naturą, jednak zaplanowanie w miarę rozsądnej cenowo podróży po tym kraju stanowi nie lada wyzwanie. Przygotowaliśmy kilka sprawdzonych sposobów na obniżenie kosztów podróży. Dla przeciętnego podróżnika Norwegia jest krajem drogim. Najtańsze w Norwegii są chyba… loty z Polski. Za niewielkie pieniądze dolecimy na jedno z norweskich lotnisk: Alesund, Trondheim, Post Jak tanio podróżować po Norwegii pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy .

With love

Kielce, Ogród Włoski: blogo_śniadanie na trawie #3 i Blog Day 2014

100 km od domu się nie liczy. W więcej niż dwie osoby się nie liczy. Na trawie też się nie liczy. Jest wiele mocnych argumentów, którymi można wytłumaczyć sobie własnego obżarstwo. Nie zawsze tak było. Gdy byłam mała, byłam strasznym niejadkiem. Konsekwentnie odmawiałam spożywania posiłków, przez długi czas pijąc głównie soki owocowe i zjadając to, co rodzicom ukradkiem udało się we mnie wmusić. Ich nadzieje związane z tym, że coś się zmieni, gdy pójdę do przedszkola okazały się płonne. Skończyło się na tym, że dwie baby mnie trzymały a trzecia pakowała mi do ust śniadania i obiady – protestowałam drąc japę i wierzgając nogami. Wspomnienie to jest dla mnie traumatyczne i mam psychiczny uraz. Ostatecznie rodzicom zasugerowano, że może jednak do przedszkola nie powinnam chodzić (lubię dramatyzować, że mnie z niego wywalili) i tak oto spędziłam dzieciństwo w domu, z babcią, bawiąc się sama ze sobą. Pewnie dlatego dzisiaj generalnie nie lubię ludzi (lubię jednostki), znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki i potrzebuję bardzo dużo prywatnej przestrzeni, w którą nikt nie będzie mi właził z butami. Wracając do jedzenia w przedszkolu: było ohydne. Do dzisiaj mam odruch wymiotny na samo wspomnienie wielkiego gara z zimnym mlekiem, po którym pływał gruby kożuch czy bliżej nieokreślanej paćki, pod którą zakopywałam mięso. W międzyczasie odkryłam, że jedzenie jest fajne, że lubię gotować i że wspólne objadanie się pysznościami jest jednym z najlepszych pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ochoczo korzystam z wszelkich możliwości, by w takowym objadaniu się uczestniczyć (raz na jakiś czas można!), a ostatni weekend, który spędziłam w Kielcach, był ku temu doskonałą okazją. W piątkowy wieczór objadałam się na Zapraszamy do stołu, akcji organizowanej przez dziewczyny z Institute of Design Kielce. Akcja polega na tym, że każdy przynosi ze sobą jakieś jedzenie, kładzie je na wspólnym, dużym stole a potem zaczyna się wielka uczta – można jeść wszystko i od każdego. Najgorsze jest to, że nie da się spróbować każdego dania – a są przepyszne! Muszę przyznać, że Zapraszamy było dużą inspiracją dla pomysłu blogo_śniadań na trawie. Kolejne, na zaproszenie Pauli, odbyło się właśnie w Kielcach, w niedzielny poranek. I znowu trzeba było jeść! Om nom nom. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie (pozdrawiam!), że to trzecie z kolei śniadanie, a wcale nie było mowy na drugim. Otóż: drugie blogo_śniadanie miało odbyć się na Woodstocku, ale o 9 niektórzy dopiero wracali do namiotów, więc po pierwszym dniu sobie odpuściliśmy. Co za zdeprawowana młodzież! O 9 do namiotu! blogo_śniadania dorobiły się własnego profilu na FB, jako że jest plan, by je kontynuować. Kto ma ochotę wiedzieć, kiedy kolejne, niech zajrzy tu. Tak się złożyło, że w niedzielę był również Blog Day, czyli Międzynarodowy Dzień Blogera. Aby tradycji stało się zadość, podrzucam Wam zatem kilka linków do blogów, które czytam i bardzo lubię. 1) Kika – moje pierwsze 100 lat życia – lajfstajl-srajfstajl. Gówno wiecie o życiu. I ja też ciągle nic nie wiem. Dlatego tak bardzo lubię tu zaglądać. 2) 100 Sukienek - tego bloga podrzuciła mi Tattwa, a jak Tattwa coś podrzuca, to musi to być dobre. I jest. Emocjonalne, kruche, nadwrażliwe. I bardzo mi bliskie. 3) Małokulturalna – bardzo lubię osoby, które nie używają zdrobnień swojego imienia. Które są Kaśką a nie Kasią, Anką a nie Anią, Gośką a nie Małgosią. Maryśkę lubię za to, że jest Maryśką. 4) Zorkownia – kiedy trafiłam na bloga Agnieszki, spędziłam na nim pół nocy, popłakując z cicha. Jakiś czas temu kupiłam mojej mamie książkę o tym samym tytule. Przeczytały ją już chyba wszystkie kobitki w jej pracy. 5) eWkratke – o tym, co piszczy za kratą aresztu śledczego na warszawskim Grochowie. Szczerze, prosto, od serca. Od kobiet, którym los pokrzyżował plany. Miłego przepadania w odmętach liter. Fot. Paula Aschette Dulnik

Ale piękny świat

Osetia – TAMTEN wrzesień…

  TU rok szkolny zacznie się dopiero jutro. Dziś każdy wspomina TAMTE dzieci, które w 2004 roku miały rozpocząć naukę. Dziś mieszkańcy miasta odwiedzą TĘ salę gimnastyczną w TEJ szkole. W której WTEDY zamknięto ponad 1100 osób w tym 700 dzieci. Zostawią kwiaty wetknięte w butelki po wodzie mineralnej, TEJ wodzie, której żałowali im „oni”. - Nauczycielki, jeśli pozawalano im iść do toalety, zanurzały w wodzie swoje ubrania, żeby dzieci mogły potem wysączyć z nich odrobinę wody – mówi Albina, mieszkanka TEGO miasta. Tymczasem oni nie tracili czasu. Nad głowami dzieci do belek stropowych umocowali ładunki wybuchowe. Pierwsza eksplozja nastąpiła 2 września o 15.30. Za chwilę zdetonowano drugi ładunek. – Po czymś takim wnętrze powinno całkowicie spłonąć – Albina obciera łzy. – Ale krew i mięso wygaszały płomienie… Dopiero następnego dnia rozpoczął się szturm. Do środka wkroczyli żołnierze. Też strzelali. W tym czasie „oni” detonowali kolejne ładunki… Do dziś nie znamy dokładnej liczby zabitych w ataku na szkołę w BIESŁANIE. Oficjalnie zginęło 377 osób z czego 312 to DZIECI. Większość z tych co przeżyło zostało inwalidami. Zbudowano dla nich centrum rehabilitacji na przedmieściach miasta. A dziś? W oknach, w wyrwach po eksplozjach bomb żywi zostawią zabawki, którymi powinny się bawić dzieci, zamiast leżeć w czarnej ziemi. A na grobach zostawiają cukierki… Dorota      

dobra przyznam się….trochę strachu było! Co by nie mówić ma toto...

coffe in the wood

dobra przyznam się….trochę strachu było! Co by nie mówić ma toto...

Otwarcie Europejskiego Centrum Solidarności

Podróże MM

Otwarcie Europejskiego Centrum Solidarności

ledwo wlazłem na samą górę, okazało się, że idzie burza więc...

coffe in the wood

ledwo wlazłem na samą górę, okazało się, że idzie burza więc...

ledwo wlazłem na samą górę, okazało się, że idzie burza więc zszedłem jeszcze szybciej niż tam wlazłem ;) / barely crawled up to the top, I realized that the storm is coming so I went down much faster than I got there;)

Ale piękny świat

Dziś wieczorem nie schodzimy na psy

„Dziś wieczorem nie schodźmy na psy” to porywająca opowieść o dzieciństwie spędzonym w Afryce – zniewalająco pięknym, ale i pełnym grozy, beztroskim, choć czasem bolesnym i trudnym. Alexandra Fuller przenikliwie opisuje niespokojne lata i pękającą „bańkę anglocentryzmu”. Z czułością i humorem opowiada losy swojej rodziny, która mimo niechęci do miejscowej ludności, ciężkich warunków życia i niesprzyjającej fortunie nie wyobrażała sobie życia poza Afryką. Choć jest to wspomnienie niespokojnego życia w miejscu często niegościnnym, Fuller potrafi znaleźć śmiech tam, gdzie nie ma z czego się cieszyć. Jest to książka która część osób urzeknie a części wyda się nudna. Zycie w niej toczy się powoli i leniwie. Ja należę do grupy pierwszej;-) Czytając ją czułam pył afrykańskiej ziemi i czułam gorące powietrze wypełniające płuca.Zapach Afryki powoduje we mnie olbrzymią tęsknotę, smutek i szczęście. Przedziwna mikstura uczuć, którą czułam też czytając książkę Fuller;-)

Święto kowbojów

Naszymi drogami

Święto kowbojów

Parada Gliniada

qbk blog … photoblog

Parada Gliniada

Swoją drogą – Tomasz Michniewicz

Podróżniczo

Swoją drogą – Tomasz Michniewicz