PEWNEGO RAZU W CHILE

Wystawa „Sny Rutrafe. Kolekcja srebrnych ozdób Indian Mapuche” oraz warsztaty tworzenia biżuterii chilijskiej

3 października, w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie, miała miejsce inauguracja wystawy „Sny Rutrafe. Kolekcja srebrnych ozdób Indian Mapuche”. Niestety my – z wiadomych przyczyn – nie mogliśmy uczestniczyć w tym wydarzeniu, ale dzięki czytelniczce naszego bloga (dzięki Dorota!) możemy Wam pokazać jak wyglądało uroczyste otwarcie ekspozycji. W ramach inauguracji można było również skosztować chilijskich smakołyków ...

Zależna w podróży

Top 10 Jordanii, albo czy prócz Petry jest tu co zobaczyć?

Czy listy największych atrakcji danego miasta czy kraju mają sens? Cóż, nie ośmieliłabym się zrobić takiej listy dla Włoch czy Paryża. Po pierwsze dlatego, że jest ich już w polskim internecie multum, a po drugie, bo byłoby to zadanie co najmniej trudne – wybrać z takiego dobra tylko 10 rzeczy i jeszcze być przy tym oryginalnym i różnić się czymkolwiek…Czytaj więcej 

Londyn: Spanie na lotnisku Stansted

Podróże MM

Londyn: Spanie na lotnisku Stansted

Wspomnienia z azjatyckiej podróży - wywiad

mpk poland

Wspomnienia z azjatyckiej podróży - wywiad

Orbitka

„Podroze marzen” w praktyce

Gdy miesiac temu dostalam piekny album "Podroze marzen" w prezencie od moich przyjaciol z pracy (pozdrawiam!!!) nie przypuszczalam, ze tak szybko bede odwiedzac miejsca w nim pokazane. A tu prosze, lezal, inspirowal, kusil i czarowal. Widac dany byl od serca, skoro tak szybko i magicznie nakrecil mnie na najbardziej zwariowane, nieoczekiwane i spontaniczne wakacje. Za chwile sama bede zwiedzac te miejsca z jego najpiekniejszych kartek. Sami zobaczcie. Ach, przygoda… — Lot z Warszawy do Amsterdamu, 2014-10-02, 17:45 —

Orbitka

W droge: do Malezji, Indonezji i Singapuru

W poniedzialek rano jeszcze walczylam z myslami, ale w koncu w nocy poleglam i kupilam bilet do Malezji, Indonezji i Singapuru z wylotem za 3 dni, czyli dzis. A niech tam, niech sie dzieje. Lepiej zalowac, ze sie zrobilo niz zalowac, ze sie nie mialo odwagi podjac wyzwania. Po dwoch dniach zwariowanych przygotowan i proby ustalenia chocby minimalnego planu wyjazdu w koncu lece "na wariata", bez planu, rezerwacji, niczego. Taki spontan to zupelna nowosc w moim menu, ale widocznie czas dojrzec i do tego. Jestem na lotnisku Okecie, juz odprawiona czekam w "gejcie" na moj lot za 45 minut. Jutro o 14:55 laduje w Kuala Lumpur w Malezji, gdzie mam sie spotkac z dwiema grupami: 3-os i 4-os i zadecydowac, do ktorej dolacze i jaka trasa pojade. Bedzie sie dzialo. Obserwujcie bloga lub profil orbitka.com na facebooku, to zobaczycie, ktora opcje wybiore i jaki bedzie plan. — Lotnisko Okecie, 2014-10-02, godz. 16:30 — sent via mobile phone

Londyn

Podróże MM

Londyn

Julek w krainie Mogotów.

JULEK W PODRÓŻY

Julek w krainie Mogotów.

Najlepszy środek transportu w Vinales Valley a jaki ekonomiczny No to jadę. Przed przyjazdem tutaj wpadła mi książka do łapek. Historie Polki, która za czasów szalejącej komuny stacjonowała z mężem na Kubie. Wtedy też pierwszy raz zetknąłem się z określeniem – mogoty. Mnie zaintrygowała nazwa. I już wiedziałem (chociaż nie miałem pojęcia co to jest), że będąc na Kubie spotkam się z tymi mogotami. Ja z koleżanką a w tle dolina mogotów Dość wcześnie rano mieliśmy pobudkę, bo i podróż daleka nas czekała. Do Vinales Valley mamy jakieś 185 km. Jednakże stan dróg na Kubie do najlepszych się nie zalicza, a i trasa prowadzi przez górzyste tereny. Czeka nas zatem podróż minimum 2,5 h, autobusem, jakiejś chińskiej (nieznanej mi) marki. Wszystko jest na opak, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B. Suszarnia tytoniu Viniales, jest też pierwszym kontaktem grupy z prowincją. Zanim jednak docieramy do gościnnych mogotów, pierwszy przystanek w Pinar  del Rio (sosny nad rzeką). W Pinar, zwiedzamy fabrykę słynnego z tych okolic alkoholu Guayabita del Pinar produkowanego z Guajawy. Pinar del Rio – w fabryce alkoholu Guayabita del Pinar Po raz pierwszy (i nie ostatni), zaczepiają nas autochtoni, idą w ruch pierwsze cukierki (sprawdzają się zawsze na egzotycznych wyjazdach), które przełamują barierę wstydu pomiędzy nami a nimi. Rozpoczynają się pierwsze nieśmiałe rozmowy. Pinar del Rio – pierwszy przystanek Zaraz przed fabryką spotyka nas mężczyzna, chwalący się znajomością języka niemieckiego. Widać wziął nas za Niemców. Dobrze, że niektórzy z nas posługują się tym językiem, co owocuje uśmiechem na twarzy Kubańczyka. Opowiada nam jak pracował w fabryce maszyn w Niemczech (a może tylko tak zrozumieliśmy) Ruszamy dalej – już niedaleko. Dolina mogotów – Vinales Valley Vale de Vinales, leży wśród charakterystycznych formacji skalnych pasma Sierra de los Organos, nazywanych właśnie mogotami (no i się wyjaśniło u kogo gościny będę zażywał) . Są to porośnięte bujną roślinnością ostańce erozyjne, powstałe w okresie Jury. Wśród tych falujących po równinie formacji górskich poukrywane są liczne jaskinie. Zwiedzamy jedną z nich Cueva del Indio w której w czasie konkwisty, ukrywali się Indianie. W końcu widać światło w tunelu Po eksploracji groty, udajemy się na zasłużony lunch. Na koniec wycieczki pozostają nam dwie atrakcje: Moja mina, gdy się dowiaduję, że to nie kobiety na udzie cygara zwijają Pierwszą jest zwiedzanie, wciąż czynnych suszarni tytoniu z którego wyrabia się cygara. Pan demonstruje proces produkcji i zwijania tych rarytasów. I UWAGA: wbrew krążącym opinią to nie kobiety na swych udach a mężczyźni paluszkami najlepiej zwiją cygara na Kubie!!! Precyzja w zwijaniu to podstawa W dolinie wciąż żywe są tradycje rolnicze – tytoń uprawia się tradycyjnymi metodami przy użyciu pługa, ciągniętego przez byka. I właśnie byk stanowi kolejną atrakcję dla nas, gdyż okazuje się, że na nich tutaj się także jeździ – zatem mamy okazję (kto odważny) spróbować nowego środka transportu. Jak się włącza ten pojazd?? I w tym błogim stanie  otaczającej mnie przyrody, dotarło do mnie, że źle policzyłem sobie urlop!!! Lecąc na zachód zyskujemy dobę, ale wracając ją tracimy, czyli że będę w Polsce dzień później niż planowałem. FUCK, – podróże kształcą.

Moje Chiny; Guangzhou

LIFE IN TRAVEL

Moje Chiny; Guangzhou

Zależna w podróży

Street Art w Bolonii

Bardzo długo chodziła za mną ta notka. Odwlekałam ją, bo po pierwsze lubię mieszać notki z różnych krajów i nie chcę was za długo zadręczać jednym miejscem, po drugie lubię też mieszać tematy, a w czerwcu poświęciłam aż 3 teksty berlińskiemu street art. Ale od czerwca minęło już trochę czasu, więc czas wam przedstawić jedną z najlepszych europejskich scen street…Czytaj więcej

intoamericas

Peru. Znachorka, co leczy świnką morską

Idziesz do lekarza, ona zapala papierosa, potem zamiast stetoskopu wyciąga świnkę morską. Kuj ci pomoże – rzuca. I zaczyna się rzeź. To nie jest wcale początek niskobudżetowego thrillera. Otóż, pani doktor Betty nałogowo pali od ponad pół wieku. Nieco krócej leczy ludzi za pomocą świnki morskiej. O szamance powiedział nam znajomy. Sam jest alpinistą, a w wysokich górach żywi się tylko energią z gwiazd. Uwędzona papierosami babcia-znachorka uratowała wielu ludzi. W tym jego brata. Jedziemy do Chosica, dwie godziny na wschód od Limy. Na wizytę trzeba umawiać się wcześniej, bo Betty musi iść po świnkę na targ. – Rytuału nauczyła mnie starsza znajoma. Wcześniej swatałam ludzi – skraca swoje CV. Podobno jest najlepsza w Chosica. W poczekalni zawsze ktoś się trafia. Wcielam się w rolę pacjenta. Objawy? Ogólne złe samopoczucie. Jak to mówią w Peru cuy (czyt. kuj) mi pomoże. Cuy, czyli świnka morska. Na początek zostanę obmacany gryzoniem. Nie muszę ściągać ubrania. A Betty jest już w transie. Modli się do Boga (jest ewangeliczką), ale mimo to odprawia stary indiański rytuał. Wywraca oczami, rzuca zaklęciami. Jestem wystraszony bardziej niż świnka. A ona przeczuwa zagładę. Kiedy zbliża się do kolan zaczyna piszczeć wniebogłosy. No tak, skończę na wózku. Na szczęście gryzoń przeżył. Gdyby w trakcie rytuału odpłynąłby gdzieś do świńskiego nieba, to i ja mógłbym zacząć pisać testament. Podczas seansu nie można robić zdjęć. Zła karma i te sprawy. Dlatego wybaczcie jakość nagrania. Potem gryzoń trafia na stół pełen noży. To talizmany – chronią Betty przed złymi mocami, które ze mnie wyciągnęła. – Po pierwszym badaniu mocno się rozchorowałam. Nie wiedziałam, jak się bronić przed tym gównem – stwierdza rzeczowo szamanka. I ciach! Świnka nie ma już głowy. Krew na całym stole, a Betty wnioskuje z kształtu plamy, że ktoś rzucił na mnie urok. – Blondynka, włosy za ramiona, płaski nos – przekonuje. Rozmiaru biustu niestety nie podano. Scarlett Johansson jak ulał. Nawet mnie to raduje. Wyłącznie z miłości do filmów Woodiego Allena. Zaczyna się rozbieranie świnki. – Kolana w słabej formie, żołądek lekko zapalony, poskręcane jelita. I te płuca! Złe, złe, złe. Bardzo złe. No i musisz więcej jeść. Nie jak kobietka – wylicza znachorka. Sama czuje alergię, którą ze mnie wyciągnęła. Coś na kształt poparzenia twarzy i kataru. Świnka leży rozbebeszona. - Musisz jeszcze uważać na siusiaczka – rzuca lubieżnie, wypisuje receptę i zapala kolejnego papierosa. – I możesz sobie kupić nowe ubrania. Przytyjesz. Teraz to będziesz miał apetyt na wszystko. Nie tylko na jedzenie! – mruga okiem. Seans ze świnką kosztuje 100 soli (110 zł). Gryzoń zostanie zakopany pod górą, którą widać z okna. Od lat chroni znachorkę przed złymi mocami. Pacjent stracił apetyt. Pytanie tylko, co tam u Scarlett?

thefamilywithoutborders

O nie!! Zdjęcia dzieci w necie!

Zdjęcia dzieci w kostiumach albo i… bez? Chyba kurcze jesteśmy na plaży na Pacyfiku, to jakie zdjęcia mają być? Wcale?? Nikt nie powiedział nam tego w twarz. Ale temat pojawia się w kręgach kręgów naszych czytelników i czasem z innej strony do nas dociera. „Pożywka dla pedofilów”, „Internet nie zapomina” i „Czy te dzieci godzą Read More

Bałkany 2014 - Dzień 5 - Do wiatru...

dwa kółka i spółka

Bałkany 2014 - Dzień 5 - Do wiatru...

Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!

Republika Podróży

Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!

Kartka z podróży. W drodze na Kubę (o przygotowaniach, awaryjnym lądowaniu i pierwszym szoku na miejscu)

JULEK W PODRÓŻY

Kartka z podróży. W drodze na Kubę (o przygotowaniach, awaryjnym lądowaniu i pierwszym szoku na miejscu)

Tradycyjnie już tablica moim znakiem rozpoznawczym Zanim na Kubę to najpierw przygotowania. Z racji rozrzutu grupy po całej Polsce – trzymanie kontaktu i szybkość w uzyskiwaniu potwierdzeń (w tamtym okresie – rok 2010) stanowi wyzwanie. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Sprawdzam cenę, podejmuję rezerwację i czekam, aż się każdy wypowie. SMS jest jedyną formą kontaktu bo zazwyczaj wszyscy siedzą w robocie i ni jak idzie się dodzwonić. Realia na Kubie Jak już mam wszystkie decyzje i akcepty na tak. Następuje mój ulubiony moment – płatność i oczekiwanie na potwierdzenie nabycia biletów. Moja karta nie zadziałała, kolegi też, więc trzecia z rzędu osoba udostępniła nam swój limit, aby wszystkie bilety kupić. A można się nieźle walnąć przy rezerwacji – co też czynię przy dwóch pierwszych biletach i tym samym rozdzielam grupę na dwa różne loty. Póki jeszcze jest retro, każdemu gorąco polecam wizytę na tej wyspie FUCK – zauważyłem, że coś jest nie halo zaraz po kliknięciu kupuj. No to teraz telefon do Niemiec (bo tam jest biuro obsługi klienta) i łączonym niemiecko – angielskim tłumaczymy o co chodzi i prosimy o zmianę dla mnie i kolegi. Witamy na Kubie Gdy i to jest dopięte, wysyłamy maila do całej grupy: Hej, Po kilku kieliszkach wina, i małym zamieszaniu z kartami - Paziówna jest sponsorem wszystkich biletów lotniczych:-)DZIĘKUJEMY!!!! Udało się zmienić też lot mnie i Julkowi (po rozmowie z Panią Albiną:-)w łamanym niemiecko - angielskim) i lecimy już wszyscy razem:-) Jednym samolotem i cena jak się okazuje też ta sama= uffffffffffff!!! Wyszło 1614 Euro na 2 osoby - czyli po 807 euro na osobę Nie mamy możliwości rezerwacji miejsc tak jak to było w locie do Indii - więc po prostu we Frankfurcie musimy zrobić zadymę przy okienku i już. Lecimy boeingiem 767 - 300(ciut mniejszy niż ten do Indii). No to jednym słowem - ahoj przygodo ponownie:-)! Miłego wieczoru - albo raczej nocy! I tak to się wszystko zaczęło. Lecimy liniami Condor Air – ponoć dobre (spółka córka Lufthansy) – sprawdzimy. W dniu wylotu na Lotnisku Okęcie okazuje się, że otrzymujemy tylko boarding card na lot do Frankfurtu a dopiero w Niemczech otrzymamy kolejny bilecik. Kamienice bajkowe W Niemczech przy stanowisku z biletami jest taka rozpierducha, że aż się dziwie bo przecież „Ordnug muss sein”, ale nie tym razem. Tutaj dochodzi do regularnej walki o pierwszeństwo zdobycia biletu – jak widać chartery wszędzie na świecie mają podobny typ klienta. W końcu siadamy w samolocie i rozpoczyna się kołowanie. Ponieważ jest to charter, napoje alkoholowe są ekstra płatne – no trudno, jakoś przeżyjemy. Po jakiejś godzinie od startu – gdzieś nad Paryżem, gdy wszyscy już zaczynaj być rozluźnieni, rozlega się głos kapitana: Szanowni Państwo z powodu zdiagnozowanej usterki (oficjalnie popsuła się nawigacja co uniemożliwia loty nad oceanem) jesteśmy zmuszeni zawrócić do Frankfurtu i awaryjnie lądować na lotnisku. Zaczyna się zamieszanie, personel pokładowy szybciutko sprząta to co już zaczął roznosić, gdzieś nad Menem rozpoczynamy zrzucanie paliwa i szykujemy się do lądowania. Ustrój polityczny choć niezmienny od lat, to widać powolne modyfikacje dla mieszkańców Cisza w samolocie jak makiem zasiał, kto może wygląda przez okno – jakby to miało w czymś pomóc i spokojnie dotykamy kołami pasa lotniska. O dziwo, nie wypuszczają nikogo z samolotu, tylko naprawiają go przy pełnym obłożeniu. Kilka godzin później, gdy usterka zostaje usunięta, paliwo ponownie zatankowane – startujemy. Kolejny komunikat od Kapitana: Szanowni Państwo, w ramach przeprosin za całą sytuację linie lotnicze chcąc zrekompensować niedogodności podczas całego rejsu będą serwować napoje alkoholowe za darmo. I to jest jakiś plus tego całego opóźnienia. Kolejne godziny lotu upływają już spokojnie. Międzynarodowy port lotniczy w Hawanie Lądowanie w Hawanie jest w późnych godzinach nocnych (tego nie przewidzieliśmy) I od razu pierwsze skojarzenie, które rodzi się w głowie – czas się cofnął!!!! Chcieliśmy to mamy. Przechodzę przez ochronę bezpieczeństwa, wręczam paszport, uśmiecham się do zdjęcia i już – mogę wejść na teren Kuby. Acha, dostaję dokument (taka luźna karteczka z wpisaną datą wjazdu – przy wylocie mam ją oddać, inaczej nie wyjadę z kraju)!!! SICK Na koniec sprawdzają mi plecak i zabierają każdy ślad jedzenia jaki w nim znajdą – obowiązuje bowiem całkowity zakaz wwożenia żywności. Jest biednie, ale oni innego życia nie znają Nasza ekipa liczy 7 osób. Więc wyzwaniem będzie ogarnianie towarzystwa oraz każdy z możliwych transferów, o czym przekonujemy się już chwilę po wymianie pieniędzy na lokalne peso convertible (taka waluta specjalna dla turystów – kto starszy pamięta jak w Polskich Pewexach płaciło się bonami towarowymi PeKaO lub walutą wymienialną), gdy przychodzi do zamówienia taksówki. Gdy już jesteśmy zapakowani – rozpoczyna się „szaleńcza” jazda ciemnymi ulicami Hawany. Momentami ekscytacja, a potem strach Ciemno, pomarańczowa poświata pojedynczych latarni, odblaski w kałużach, majaczące sylwetki przechodniów, ciemne zjawy w podcieniach zrujnowanych domów. Obrazki rodem z jakiegoś kryminału albo lepiej horroru – i my w  środku tej scenerii. Wszystko wydaje się opustoszałe, zniszczone i po prostu straszne!!!! Jeszcze popularny środek transportu Kierowca się zatrzymuje nagle: Jesteśmy na miejscu – oznajmia Czuję jak żołądek podchodzi mi do gardła – Upss Spoglądam na obdrapany budynek – w jego wnętrzu znajduje się nasze pierwsze lokum – casa particulare. Ostatnie piętro, strome schody i my z wypchanymi walizkami – ahoj przygodo??

Czasem trzeba się pokazać

Italia poza szlakiem

Czasem trzeba się pokazać

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Bałkany według Rudej są na Piątkę

Ci, którzy obserwują fb oraz Instagram wiedzą, że wczoraj wzięłam udział w Biegu na Piątkę, który odbywał się równolegle do 36. PZU Maratonu Warszawskiego. Był to mój biegowy debiut na tego typu imprezie, ale już wiem, że nie będzie to ostatni raz. Biegowy apetyt rośnie w miarę jedzenie i na oku mam już bieg na […]

intoamericas

Projekt Pieta. Ubrania szyte przez więźniów

Więźniowie w zakładach karnych Limy uszyli już drugą kolekcję designerskich ubrań.   Na jego poddaszu jest burdel iście artystowski. Thomas Jacob, nieśmiały z pozoru Francuz, nasz rówieśnik, pokazuje nam ubrania. Czarne podkoszulki z hiszpańskim słowem „ucieczka” i jego słownikowymi definicjami. Koszulę z angielskim napisem „Tu cudów nie ma”. „Nihilizm” po arabsku, chińsku i łacińsku. - Ubrania są jak więzienie – surowe, puste, trochę zniszczone – opowiada Thomas. To druga kolekcja, którą zrobił w ramach autorskiego projektu Projekt Pieta. Projektuje urania i akcesoria, które szyją więźniowie w różnych zakładach karnych Limy. Mężczyźni w San Jorge szyją buty, w Lurigancho – koszule, koszulki, spodnie. Kobiety w Santa Monica wyszywają. Każdy ciuch pierwszej kolekcji „I Know I Have Lost” miał wyszyte przez nie imię więźnia, który je wykonał. Młody Francuz cztery lata temu przyjechał do Argentyny na praktyki studenckie (studiował grafikę i marketing). Dostał ofertę pracy w Peru. Znajoma, nauczycielka francuskiego, zaprosiła go kiedyś na sztukę Victora Hugo w interpretacji więźniów, z którymi pracowała. - W zakładzie spotkałem bardzo pozytywnych, otwartych ludzi Powiedzieli, że mają maszyny do szycia, ale używają ich głównie zaszycia koszuli współwięźnia. Pomyślałem: czemu by nie zrobić marki ciuchów całej szytej w zakładzie? I sprzedawać we Francij? To byłoby coś zarąbistego! Więźniowie przyjęli go dobrze - dodatkowy grosz przyda się na utrzymanie rodzin ”na ulicy” (tak mówią) i opłacenie rozlicznych łapówek.  W więzieniu kosztuje wszystko: cela, lepsza cela, gorąca woda, sprzątanie, wyjście poza pawilon. Płaci się policjantom i więźniom, którzy pełnią „funkcje administracyjne”. Jednak nie wszyscy mu ufali. - A ten gringo co tu robi? Zastanawialiśmy się, gdy przyszedł pierwszy raz. Dopiero za drugim razem, kiedy pojawił z projektantką i kontrolerką jakości materiałów, uwierzyliśmy, że naprawdę chce z nami zrealizować kolekcję – wspomina Perci Leon, 34-letni więzień, ojciec trójki dzieci. Skazany za napada z zabójstwem (ale zabił kolega). - Myślałam, że ubrania będzie chciał sprzedawać w Peru, a tu fakt, że zostały uszyte w więzieniu to antyreklama. Ale za granicą ma wzięcie – cieszy się Karina Gutierrez. W Santa Monica, więzieniu dla kobiet, jest już dziewięć lat, oskarżono ją o uczestnictwo w porwaniu dziecka znajomego. Jak twierdzi, niesłusznie. W Santa Monica jest bardziej kameralne niż w opisanym w ostetnim poście Lurigancho i bardziej rygorystyczne. – Nie widziałam jeszcze strony internetowej. Ale za trzy tygodnie mam rozprawę w sprawie apelacji. Thomas podpisał ze mną kontrakt. Jak wyjdę, będę mu pomagać kupować materiały, wysyłać zamówienia – cieszy się 30-letnia więźniarka.

Bałkany 2014 - Dzień 4 - Droga, której nie ma

dwa kółka i spółka

Bałkany 2014 - Dzień 4 - Droga, której nie ma

Do Dawid Garedża od d…y strony

Podróże rowerowe

Do Dawid Garedża od d…y strony

Jak przekroczyć przesmyk Darien?

Fizyk w podróży

Jak przekroczyć przesmyk Darien?

With love

Wszyscy wyrastamy z tej samej gleby

Idę na spotkanie do Rogu Brackiej i Reformackiej. Kto by się spodziewał, że te dwie ulice wcale się ze sobą nie łączą? Po drodze mijam kolejkę bezdomnych oczekujących na wydanie darmowego jedzenia. Być może to jeden z nich zlał się dzisiaj w autobusie, kiedy jechałam do centrum. Patrzyłam z melancholią, jak niewielki strumień wylewa się spod siedzenia i żwawo, wraz z przyspieszającym pojazdem, zaczyna pędzić się w stronę drzwi. Wstrzymałam oddech i zaczęłam odliczać, za ile sekund tam dotrze. Autobus zatrzymał się na przystanku, strumień wrócił do Żula, ad fontes – chciałoby się rzec. Zakręt. Pryszczaty chłopak podniósł lewą nogę, strumień zakolem wypłynął z drugiej strony tworząc coraz liczniejsze meandry. Nieobecny wzrokiem, starszy mężczyzna ocknął się i skrzyżował na chwilę ze mną spojrzenie, po czym obydwoje wróciliśmy do śledzenia fascynującej wędrówki cieczy, która znowu zamierzała zaatakować. Facet podążył za moim wzrokiem i podniósł obydwie nogi do góry manewrując jednocześnie torbą na kółkach, by wyprowadzić ją na suchą powierzchnię. Kolejny przystanek. Mocz zaczął spływać w moją stronę, zerwałam się i zaczęłam skakać po suchych jeszcze kawałkach podłogi, przypominając sobie zabawę z dzieciństwa: „byle nie depnąć na pęknięcie chodnikowej płyty!”. Udało się. Knajpa jest pusta. W drugiej sali siedzi kobieta. - Dzień dobry, jestem pierwsza? – stwierdzam raczej i siadam przy stoliku. Kobieta kiwa głową i podsuwa mi dokumenty do wypełnienia, a następnie wciska w rękę wizytówkę i legitymację. - Prezes będzie chciał się z panią umówić, żeby lepiej panią poznać. Proszę spodziewać się wiadomości. Dziękuję i wychodzę. Autobus, jak zwykle o tej porze, jest zatłoczony. Ustępuję miejsca starszej kobiecie. Wchodzę do domu i dostaję SMS-a. Miło mi Cię powitać w naszym Towarzystwie. Chciałbym porozmawiać z Tobą przez chwilę, dlatego zapraszam do mnie na herbatę dziś o godzinie 18:15. Odpisz, czy ten termin Ci odpowiada. Adres: ul. Piwna 20 m. 29. Mogę zajmować się kwiatami na tarasie i nie słyszeć dzwonka, więc wchodź bez pukania. Do zobaczenia, Florian Chodorowski. Dziś nie mogę. Pytam o możliwość spotkania w inny dzień. Zapraszam jutro o 13:00. Do zobaczenia. — Więc jadę na Piwną. Podgórze, drugi koniec Krakowa. Zresztą, Kraków składa się z samych końców. Most Powstańców zamknięty, trzeba iść z buta. Jest dziwnie cicho bez samochodów, słychać nawet jak Wisła płynie. Jestem za wcześnie, bo nienawidzę się spóźniać. Plątam się po okolicy, bo głupio też być 15 minut przed czasem – przy okazji znajduję jeden z murali Blu. Dzwonię domofonem, nikt nie odbiera. Piszę SMS-a, że już jestem i czekam, nikt nie odpisuje. Drzwi się otwierają, jakaś kobieta wychodzi ze śmieciami, trąca mnie ramieniem. Szybko wskakuję do środka i szukam mieszkania nr 29. Ostatnie piętro. Idę po schodach i dyszę. Dyszę i idę. Pukam, nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, bo przecież miałam wejść, ot tak, i faktycznie – drzwi ustępują z cichym skrzypnięciem, a mnie zalewa fala słonecznego, ciepłego światła. Stoję chwilę oszołomiona. - Dzień dobry? – witam się pytająco. Idę nieśmiało dalej. W korytarzu pustki, w kuchni pustki, w pokoju pustki. I tylko ta ryba na wersalce. Zaglądam na balkon. Też pustki. Na biurku karteczka, że mam iść na Floriańską do Domu Jana Matejki. Szybko. Wkurzam się. Nie po to się, kurde, umawiam z kimś na konkretną godzinę, żeby potem dymać przez pół miasta, bo oczywiście remonty i tramwaje nie jeżdżą, albo jeżdżą raz na pół godziny. No ale nic, idę. W Domu Matejki pytam o pana Floriana z Towarzystwa Wzajemnej Pomocy. Baby gonią mnie z góry na dół. Pierwsze piętro. Nie, jednak drugie. Na drugim nic nie wiedzą, proszę zejść na parter. Na parterze wysyłają mnie z powrotem na pierwsze, a z pierwszego do szatni. - O, tam siedzi ten pan. Widzi pani? Odbija się w lustrze – pokazuje mi paluchem ochroniarz. Zbiegam po schodach. - Pan Florian? – pytam. Koleś podnosi wzrok znad czytanej gazety. - Szuka pani profesora Chodorowskiego? Był, ale już wyszedł. Mam prośbę. Czy może mu to pani przekazać, jak go pani spotka? Zapomniał zabrać – wciska mi do ręki zieloną, papierową teczkę i stwierdza, że nic więcej nie wie. Zabieram teczkę i biegnę na autobus, bo już późno. Uroki pracy freelancera. Można wyjść, przewietrzyć głowę i wrócić do pracy z nową perspektywą. Siadam w 105 i zaglądam do teczki w poszukiwaniu informacji. Jakiś tekst o Studzience Badylaka i kupon na darmowy napój do Shake&Bake. Świetnie, teraz sama będę musiała go znaleźć. Towarzystwo Wzajemnej Pomocy założone zostało w 1854 roku w Jarosławiu jako tajna organizacja skupiająca intelektualistów, artystów i działaczy społecznych z całej Galicji. Obecnie zrzesza kilkanaście tysięcy członków w placówkach w czternastu krajach na całym Globie, a jego misją jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego i odpowiedzialnych postaw dbałości o dobro wspólne. Misja ta realizowana jest poprzez działania badawcze i oświatowe. Mówiłam, że dostałam się na studia? — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 24 wrz 22:29 Justyno, bardzo się cieszę, że wstąpiłaś do Towarzystwa, a jednocześnie szkoda, że od razu trafiłaś na taką trudną sytuację. Wiem od naszej rekruterki Weroniki, że miałaś umówione spotkanie z Profesorem, ale go nie zastałaś – my w centrali TWP wciąż nie mamy z nim kontaktu, mimo że od wielu godzin na wszelkie sposoby staramy się do niego dotrzeć. Wygląda na to, że Profesor prowadził Notatnik Online, który może pomóc nam w znalezieniu go. Pozdrowienia z Centrum Wsparcia, Darek Bomarski — Jadę „na miasto”. Kraków po sezonie jest pusty i na swój sposób smutny. Po wyludnionych uliczkach niesie się dźwięk końskich kopyt podbitych podkowami. Stuk, stuk, stuk. Dorożka przemyka obok, a ja ciaśniej owijam się swetrem i naciągam czapkę na uszy. Wieczory są już bardzo chłodne i zwiastują nadejście tych krótkich dni, kiedy każda godzina światła jest na wagę złota. Wpadam do Shake&Bake, by zapytać o Profesora i możliwość zostawienia dla niego teczki. Skoro zebrał 9 znaczków na darmowy napój, tzn. że chyba często tu bywa. Młoda kobieta z kolorowymi włosami krząta się za barem i każe mi chwilę poczekać. Siadam przy najbliższym stoliku i przyglądam się ludziom. Jakaś para czule obejmuje się na pufie. On gładzi jej blond włosy, ona kładzie mu głowę na ramieniu. Uśmiechają się do siebie trzymając się za ręce. Pod ścianą dziewczyna w hipsterskich okularach przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie się niecierpliwiąc. Być może zaraz ucieknie jej tramwaj. Szejk truskawkowy na wynos! – mówi kolorowa i stawia kubek na ladzie. Dziewczyna szybko go zabiera i już jej nie ma. Barmanka wreszcie spogląda na mnie, ale patrzy jakby przez ciało, przez ścianę, przez drzwi. W powietrzu wisi nostalgia. Jesień. Niebawem liście spadną z drzew i rozpocznie się coroczny spektakl umierania. Wkładam rękę do kieszeni i gładzę znalezionego przed chwilą kasztana. Opływowy, idealny niemal kształt daje mi dobrze znane poczucie bezpieczeństwa. Za pół roku wszystko buchnie zielenią. Nie wie nic o Profesorze, od kilku dni nie zaglądał do knajpy. Być może będzie w Kinie Kijów w sobotę koło południa, ale nie zna szczegółów. Dziękuję za informacje i powoli idę na Rynek obejrzeć Studzienkę Badylaka, której skserowane zdjęcie znalazłam w teczce. Mieszkam w Krakowie szósty rok i nigdy nie przyglądałam się jej z bliska. Patrzę na zdjęcie, na którym całuje się jakaś para i rozmyślam o protestach. Kiedyś Victoria usypana z kwiatów i samospalenie jako niezgoda na przemilczenie przez władzę zbrodni katyńskiej, dzisiaj zjadanie jabłek na złość Putinowi i masowe wylewanie piwa na złość właścicielowi browaru. Pewnie jednego i drugiego mało to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Walka z myszką w ręce, na krytyczne opinie i cofanie lajków. Święte oburzenie. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. — Justyno, w dniu imienin samych cudownych chwil, spełnień i ważnych odkryć życzą: Florek i reginastrzelimuszanka — Justyna Sekuła <justynides@gmail.com> do Dariusz, 26 wrz 20:55 Dobry wieczór, dostałam SMS-a z imieninowymi życzeniami od Profesora, czyżby się odnalazł? Czy mówi Wam coś hasło „reginastrzelimuszanka”? Pozdrawiam, Justyna — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 26 wrz 23:10 Dziwne, że Profesor coś wysłał (choć miło, że akurat życzenia imieninowe – od nas też przyjmij jak najszczersze!). Gdy dzwonimy, jego telefon odpowiada jak wyłączony z sieci. Pozdrawiamy, DB — „Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?”. Sześć lat temu zadawałam sobie dokładnie to samo pytanie, przekonana, że wybór studiów jest jednym z najważniejszych wyborów w moim życiu i że wszystko determinuje. Gdybym miała wskazać jedną, jedyną rzecz, z którą kojarzy mi się dorosłość, to byłaby to świadomość tego, że wszystko mogę i nic nie muszę. I dzisiaj wiem, że choć zapisałam się znowu na studia, to w każdym momencie mogę je rzucić i nie muszę chodzić na zajęcia, które odbywają się na Ruczaju, tylko dlatego, że mi tam nie po drodze. Kraków to miasto studentów i starych ludzi. Tych drugich spotkam bardzo często w autobusie linii 184, który wiezie ich prosto na Cmentarz Rakowicki, niczym współczesna łódź Charona. Czasem boję się, że kiedy będę chciała kupić u kierowcy bilet, zamiast 5 zł zażąda ode mnie jednego obola. Idę przez Plac Wszystkich Świętych. Niedaleko kościoła stoi grupka studentów – z gatunku tych, którzy w grupie są cwani, ale w pojedynkę tracą cały animusz. - Hej, lala! Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić? – rzuca jeden z nich do przechodzących obok dziewcząt, a reszta chłopaków wybucha gromkim śmiechem. Chwilę później pogratulują sobie dobrego żartu. Starsza, a przynajmniej wyglądająca na starszą (może to kwestia makijażu), odwraca się, zadziera i tak kusą już sukienkę i pokazuje im dupę, zupełnie tak samo, jak Cyganka, której babcia nie chciała kiedyś dać pieniędzy, gdy przyszła żebrać. „Na chleb”. Zza rogu wypada banda dresów i rzuca się na studentów, by spuścić im wpierdol. Mają swój honor. Nikt nie będzie mówił „wdowa po połowie Krakowa” do dziewczyny kumpla. Koledzy mistrza ciętej riposty nagle znikają, sam chłopak leży już po chwili na bruku, obficie brocząc krwią. Nikt nie reaguje. Wieczorem czytam, że Jurek z Pienian wskutek odniesionych obrażeń zmarł. Na jego facebookowym koncie zawrzało: znicze zabłysły wirtualnym ogniem, walla zalała fala smutku i żalu. Pewnie mało go to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Smutek w czasach popkultury. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. Być może „Wyjście żaków z Krakowa” w dzisiejszych czasach nigdy nie miałoby miejsca. Tymczasem w 1549 roku studenci zbuntowali się, wzięli ciało zabitgo z ulicy i obnosili je po mieście, domagajac się interwencji u króla i ukarania winnych. W następnych dniach doszło do zamieszek i hałaśliwych manifestacji, łącznie z groźbami zbiorowego exodusu – młodzi ludzie poprzysięgli, że opuszczą miasto, jeśli okaże się być niegodne posiadania uniwersytetu i goszczenia studentów w swoich murach. Sprawa była poważna, wszak studenci stanowili 1/6 ludności miasta. Nie potraktowano ich jednak serio. Rankiem 4 czerwca ponad sześć tysięcy obrażonych żaków opuściło miasto, gromadnie ruszając w stronę Kleparza, z pieśnią „Rozejdźcie się po całym świecie” na ustach. Kraków wyludnił się. Jesienią już tylko 17 profesorów i docentów, na ogólną liczbę 46, prowadziło wykłady na wydziale filozoficznym. — Czasami śnię o wojnie. Chodzę pomiędzy zniszczonymi budynkami i nie mogę znaleźć swoich bliskich, ani w żaden sposób się z nimi skontaktować – nie mam telefonu, nie mam Internetu, nie mam pojęcia, gdzie mam się podziać, bo mój dom zamienił się w stertę kamieni, a ja stoję bosa i mi zimno. Siedzieliśmy na tarasie kawiarni. Powoli zapadał zmrok i robiło się coraz chłodniej. Po moście kolejowym przemknął pociąg, mignął światłami i potoczył się dalej, w stronę Nowego Sącza, a razem z nim uśpieni monotonnym stukotem kół ludzie. Wyobraziłam sobie jak Niemcy w ’44 wysadzają piękny, kamienny wiadukt sprawiając, że dla części pasażerów to ostatnia podróż w życiu. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby teraz wybuchła wojna. Gdyby teraz wybuchła wojna, okazałoby się, że tak naprawdę nic nie umiem, a wszystko, czego się nauczyłam nie jest ważne, bo jest zbędne. Szczęśliwi ci, którzy potrafią hodować zwierzęta, uprawiać pole i pracą własnych rąk stwarzać coś z niczego. Powiedziałam wtedy: „nauczę się wyplatać koszyki”. Lecz okazało się, że brak mi cierpliwości. Mi, wychowanej na powszechnym dostępie do niemal każdej informacji. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Teraz, tutaj, już. To ja. Pokolenie Google. — Akcja „Akropol”. Czy znasz już godzinę i miejsce? Podaj je. F.Ch. 27.09, 20:00. 50.069479 19. 903494 Doskonale! Weź se sobą źródło światła. Dobrze. Do zobaczenia. — Noc. Mimo weekendu jest stosunkowo pusto – większość studentów bawi się już pewnie w klubach, zalewając alkoholem radości i smutki, bo przecież zawsze jest jakiś powód, a nawet jeżeli nie, to przecież można go wymyślić. Odgłos zbliżających się kroków nagle przycicha. Kobieta staje zaskoczona i spogląda w rozświetlone światłami okna „Akropolu”. Być może wraca właśnie myślami do tamtego roku, tamego dnia, tamtych chwil, kiedy w sercach Polaków zagościł stan niepokoju, a w kraju stan wojenny. Z NOTATEK PROFESORA Kiedy obserwujemy przeszłość, mamy tendencję do postrzegania jej jako łańcucha lub rozgałęzionej sieci następujących po sobie i obok siebie wydarzeń. Jedne z nich wywierają większy wpływ na dzieje świata niż inne. Wyobraźmy więc sobie historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin. Jedne są większe – bardziej znaczące – inne mniejsze. Ale to tylko jeden poziom – ten, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są dla nas niewidoczne. Istnieją jednak, łączą się pod ziemią. Im większa roślina (znaczniejsze wydarzenie), tym głębiej sięgający system korzeni, kłączy i podziemnych odrośli. Wielkość rośliny i symetryczny do niej rozrost korzenia zależy od intensywności zdarzenia. Wydarzenia intensywne to – krótko mówiąc – te, w których wzięło udział wiele głęboko zaangażowanych osób. Najwyraźniej ludzki umysł i ludzka intencjonalność (wola? inteligencja? aktywność mózgowa?) nadają wydarzeniom mocy i napełniają je jakimś rodzajem energii. W pewnym sensie po systemie korzeniowym można rozpoznać roślinę, zobaczyć w nim jej odległy cień. I odwrotnie, po zielonej części domyślić się można charakteru korzeni. My, ludzie – zwykli czytelnicy gazet, historycy i badacze – widzimy tylko zielone części rośliny. Część podziemna jest dla nas niewidoczna. Istnieje na innych zasadach. Być może składa się na całkiem odrębną rzeczywistość, a może tworzy płaszczyznę, na której porozumiewają się nieświadome, uśpione sfery naszych umysłów. To rozległa, skryta w cieniu kraina, w której tkwią zaczepy i odbicia naszej rzeczywistości. To dobrze, że nie musimy już walczyć. Ciał wystawiać na spalenie, sypać kwiatów na bruk w proteście. Że bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Znaczy, że żyje nam się całkiem nieźle. — Profesor w końcu się odnalazł. Ale to już całkiem inna historia. Foto tytułowe: Aaron Escobar

Travelerka

W podróży sens?

Miewacie czasem uczucie, że musicie coś zrobić, ale nie do końca wiecie dlaczego? Odrzucając na bok wszystkie logiczne argumenty, wszelkie „za i przeciw”, nie zważacie na opinie innych ludzi tylko po prostu postępujecie tak jak nakazuje Wam serce? Niektórzy nazywają to oślim uporem, ja natomiast wolę mówić o wytrwałości w dążeniu do celu. Kiedy kilka miesięcy…

wszedobylscy

Norwegia. Kraj pięknych widoków

Nie mieliśmy planu zwiedzania. Po prostu wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy przed siebie. To najlepszy sposób na poznanie Norwegii! O tym, że norweskie krajobrazy są naprawdę spektakularne mogliśmy się przekonać jeszcze w samolocie, kiedy podchodząc do lądowania naszym oczom ukazały się takie widoki. Przed przyjazdem do Norwegii nie mieliśmy żadnego konkretnego planu podróży, wiedzieliśmy jedynie, Post Norwegia. Kraj pięknych widoków pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy .

żeby nie było żadnych wątpliwości - Ondrej poniewiera [z...

coffe in the wood

żeby nie było żadnych wątpliwości - Ondrej poniewiera [z...

marcogor o gorach

W Górach Orlickich – na Orlicy

Góry Orlickie to najwyższa część Sudetów Środkowych z kulminacją w Wielkiej Desztnej (1115 m). Większość pasma znajduje się na terenie Czech, do Polski należy jedynie niewielki skrawek głównego grzbietu (tzw. Czeski Grzebień) z najwyższym wzniesieniem w granicznej Orlicy  (czes. Vrchmezí, 1084 m n.p.m.). Pewnie by mnie tu nie było, gdyby nie kolejny urlop w Sudetach i chęć zdobycia Korony Gór Polski. Po polskiej stronie granicy turysta nie ma zbyt wiele ciekawych tras, więc ja swój pobyt ograniczyłem do poznania dzikiej i pięknej Doliny Orlicy oraz wejścia na najwyższy szczyt.  Dolina Orlicy uchodziła dawniej za krajobrazowy odpowiednik dolin alpejskich. Oddziela ona pasma Gór Orlickich i Bystrzyckich. Dzięki wyludnianiu tamtejszych wsi nadal zachowała swój dziki charakter. Przejeżdżałem przez nią przed zachodem słońca i urzekło mnie jej nieskazitelne piękno. Najciekawsze jej fragmenty znajdują się w rejonie Torfowiska pod Zieleńcem, gdzie znajduje się florystyczny rezerwat przyrody. Z Zieleńca prowadzi tam szlak turystyczny i ścieżka edukacyjna, a na środku torfowiska stoi wieża widokowa, skąd można podziwiać rezerwat.  Wieś Zieleniec to znany ośrodek sportów zimowych, obecnie będący częścią Dusznik – Zdroju. Wieś uważana jest za najwyżej położoną w Sudetach. Panuje tu specyficzny mikroklimat (jedyny taki w Polsce) – zbliżony do alpejskiego. Znajdziemy tutaj także jedyne schronisko PTTK „Orlica”, które jest dobrą bazą wypadową w pobliskie góry. Niestety w czasie mojego wrześniowego pobytu w tych stronach było nieczynne, z powodu zakończenia sezonu turystycznego! Turystów szukających noclegów przyjmuje znajdujący się naprzeciwko pensjonat „Szarotka”, po w miarę normalnych cenach. Ja też skorzystałem  z tej opcji. Wyjście na najwyższy szczyt zajmuje z tego miejsca 30 minut, a cała pętla, z powrotnym zejściem do Zieleńca – tym razem Słonecznej Doliny, gdzie przy głównej drodze jest mały parking na kilka aut, to tylko godzinna wycieczka. Nie są to więc góry wymagające, podejścia łatwe i przyjemne. Sam szczyt Orlicy jest zalesiony, ale dawniej było tu inaczej. Przed 1945 na Orlicy znajdował się uczęszczany punkt widokowy z rozległą panoramą na czeską stronę Gór Orlickich, pod szczytem stało całoroczne schronisko Hohe Mense-Baude i wieża widokowa. Schronisko to było zbudowane i prowadzone przez Heinricha Rübartscha (1852–1930), który był pionierem turystyki górskiej i narciarstwa w Sudetach i zostawił pierwsze ślady nart w Górach Orlickich. Po II wojnie światowej schronisko nie podjęło działalności, wkrótce spalone, popadło w ruinę. Pozostały po nim jedynie nikłe ślady podmurowań. Oprócz tego schroniska w okolicy znajdowało się jeszcze kilka innych, ale wszystkie zakończyły swoją działalność po 1945. Obecnie w Zieleńcu znajdziemy pomnik poświęcony temu niemieckiemu pionierowi turystyki, właśnie przy tym małym parkingu, gdzie zielony szlak schodzi z drogi głównej w las. 21 września 2012 na szczycie odsłonięto pomnik upamiętniający pobyt na wierzchołku Johna Quincy Adamsa - późniejszego prezydenta USA (w 1800), cesarza Józefa II (w 1779) oraz Fryderyka Chopina (w 1826).  Orlica należy do Korony Gór Polski i do Korony Sudetów Polskich.  Poniżej szczytu, po czeskiej stronie znajdziemy wiatę turystyczną, gdzie jest nawet księga wejść szczytowych, również z moim wpisem. Stąd już stosunkowo blisko do czeskiego schroniska górskiego Masarykowej Chaty, która jest dobrym punktem wyjściowym na najwyższą górę czeskich Orlickich Hor – Wielką Desztną. Stoi ono na rozległej odsłoniętej polanie, na wysokości 1013 m n.p.m. przy granicy państwowej z Polską. W pobliżu schroniska znajduje się punkt widokowy z panoramą na Góry Bystrzyckie, Masyw Śnieżnika, południowo-wschodnią część Gór Orlickich z Wielką Desztną czes.Velká Deštná. Ale wizyta tam jest jeszcze przede mną. Dobrze, że zostało mi coś na później. Przynajmniej będzie po co wracać!  Krótki pobyt w tych okolicach zaowocował tylko wejściem na Orlicę, ale przy okazji nabyłem dużo wiedzy i wiem, gdzie warto wrócić. Cały projekt KGP najbardziej zaowocował zdobyciem większej wiedzy o wszystkich górach w Polsce, poprzez czytanie mnóstwa przewodników, studiowania map i przeglądania internetu. Dzięki temu dowiedziałem się, gdzie warto się wybrać i co zobaczyć. I mogłem zaplanować optymalne trasy na czas mego dwutygodniowego urlopu w Sudetach. W tym czasie udało mi się odwiedzić wszystkie 16 pasm górskich Sudetów oraz czeskie pasmo Wysokiego Jesenika. Na koniec pierwszej części z cyklu opisu zdobywania mojej własnej Korony Gór Polski zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć. Z górskim pozdrowieniem Marcogor  

Muzeum Ludobójstwa Ormian

Na Wschodzie

Muzeum Ludobójstwa Ormian

Nic nie wpłynęło tak na Ormian jak ludobójstwo sprzed 99 lat. Ono ciągle trwa w pamięci ludzi, bez względu na to, w jakim są wieku. I mimo tego, że trudno w Armenii spotkać osoby, których przodkowie zostaliby wymordowani w 1915 r., gdyż raz, że często ginęły tam całe rodziny, a dwa -wschodnia i zachodnia Armenia były wtedy w różnych państwach.   Ormianie oczekują, że świat o tym nie zapomni i na miarę swoich możliwości przypominają światu o tym. Na tyle skutecznie, że wielu państw, w tym Polska, uznało rzeź Ormian przez Turków za ludobójstwo, mimo państwom tym praktycznie nic do tego. Myślę nawet, że smutek i powaga, bardzo częste u Ormian, wynikają z tego, że ich świadomość ukształtowana jest przez tę narodową tragedię.   Pierwszym miejscem, które odwiedziłam po przybyciu do Erewania, było Muzeum Ludobójstwa. Zaprowadziła mnie tam Swieta, u której mieszkałam. To miejsce najważniejsze. Ormiańskie Yad Vashem. Ormianie uważają, że dla obcokrajowców jest tak samo ważne i ciekawe, jak dla nich. Trochę naiwne to myślenie, ale dobre. Bo gdyby ludzie pamiętali o ludobójstwie Ormian, może historia XX w. wyglądałaby trochę inaczej? Wszak to Hitler powiedział: "Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; liczy się szybkość i okrucieństwo. Kto dziś pamięta o rzezi Ormian?"     Muzeum znajduje się na wzgórzu. Dziś wszystko tam jest w remoncie, przygotowywane do setnej rocznicy ludobójstwa, która przypadnie w przyszłym roku. Centralnym miejsc jet pomnik, w którym płonie znicz.   Ekspozycja to w tej chwili jedna sala. Zdjęcia, pamiątki, opisy i wstrząsający krótki film dokumentalny, gdzie m.in. nagrano okrutne zamordowanie prześlicznej młodej kobiety. Nie wiem, kto to nagrywał, przecież wtedy filmy dopiero raczkowały.     W zielony otoczeniu muzeum posadzone są choinki. Sadzą je reprezentanci władz róznych państw.  

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Bałkany 2014. Część 4 – o tym, co zrobić, by nie dotrzeć z Valbony do Thethu

12 sierpień 2014 Czyli rzecz o rudym pechu Budzimy się przed 7 z mocnym postanowieniem, by jak najszybciej wyruszyć w góry. W planach w końcu mamy przejście z Valbony do Thethu i powrót tą samą drogą, czyli łącznie jakieś 32km. Sporo, a do tego pogoda od rana rozpieszcza nas wysokimi temperaturami. Plan planem, ale gdy […]

Pod Gwiazdą Polarną część I – z Rovaniemi do Kilpisjärvi (Laponia)

W SWOIM ŻYWIOLE

Pod Gwiazdą Polarną część I – z Rovaniemi do Kilpisjärvi (Laponia)

intoamericas

W więzieniach Limy. Nie taki diabeł straszny

Portfel, lizak, galaretka, skarbonka, może delfinek albo posąg Myszki Mickey? Dzień odwiedzin w peruwiańskim więzieniu jak niedzielny festyn. Robimy materiał o kolekcji mody, która powstaje w więzieniach Limy (o czym przeczytacie w następnym poście). Biuro prasowe milczy, więc postanawiamy wejść do środka w dniu wizyt. W męskim więzieniu San Pedro w dzielnicy Lurigancho, które ma sławę najgorszego w kraju, takie dni w tygodniu są trzy: środa i sobota dla kobiet, niedziela – dla mężczyzn. Na ulicy przed więzieniem kwitnie handel: owoce, makarony, pieczone świnie, słodycze. Jest i zakład kosmetyczny pod przenośnym białym parasolem (jak ogrodowe nad komplet wypoczynkowy). Paznokcie, makijaż, balejaż i afrykańskie warkoczyki. I spódnice. Wszędzie spódnice. Z polaru, dzianiny, wzorzyste, jednokolorowe. Jak się okaże, gdy tylko zbliżę się do bram – nie bez powodu. – Amigita, w tych portkach nie wejdziesz. Chodź, pożyczę ci kiecę – zgarnia mnie korpulentna i wesoła więzienna wyjadaczka. Dwa sole (1 sol to 1,1 zł) i spódnica moja. Spodnie muszę zostawić w zastaw. Amigita ściąga mi też szal, „bo się na nich wieszają” i kurtkę. Próbuję dociec, skąd ten przepis o spódnicach, strażnicy wzruszają ramionami. - Może łatwiej coś przemycić. Tak samo w obcasach. Boją się narkotyków – zastanawia się dojrzała pani, co ciśnie do więzienia z wielkim materacem. Jednak mężczyznom w dniu wizyt spódnic nie wdziewają, tylko muszą ściągnąć pasek. Ja możliwości przemytu widzę bardziej oczywiste: w paczkach ciasteczek, które niewiasty niosą ukochanym, tortach, by razem uczcić drugie urodziny syna, niezliczonych rolkach papieru toaletowego, styropianowych pojemnikach z jedzeniem na wynos. Bez problemu wnieść też można nóż – w długim procesie przejścia z jednego świata do drugiego nie prześwietla mnie żaden wykrywacz. Kolejka jest długa jak stary wąż boa (podobno rosną do śmierci). A w niej: siostry, żony, partnerki, babcie, teściowe, nieletnie córki i synowie. Można ją jednak ominąć, tu i ówdzie dając peso: wyjadaczce od spódnic przed wejściem lub strażnikowi na każdym zgięciu węża. Inne panie wcale się nie oburzają. Tak jest i już. 50 centów zapłacę kolejnej amigicie za wypełnienie karty wejścia. Dałabym radę, ale długopis właśnie się wypisał. By zabić czas, czytam książkę. - Będziesz głosić Słowo Boże? – zagaduje młoda mężatka przede mną. Jestem jedyną białą, pewnie pierwszą Polką. Wszyscy strażnicy chcą wiedzieć, kogo odwiedzam. Mała szansa, by znali Perciego – więźniów jest tu ok. 6 tys., choć 21 pawilonów teoretycznie mieści o połowę mniej. Śpią po 32 w celi, czasem na łóżkach, czasem na materacach rozkładanych tylko na noc. Przeludnienie to powszechny problem więzień na kontynencie. Jeszcze tylko zostawię paszport, otyła strażniczka pogmera mi w miseczkach stanika i między udami i już – jestem w więzieniu (bez telefonu, więc zdjęć więcej nie będzie). Nie ukrywam, pewien lęk przed nieznajomym środowiskiem był. Tymczasem panowie przemili, obskakują mnie w uśmiechach i pytają, kogo szukam (ta usługa oczywiście też kosztuje). - Niech się pani nic nie boi, my tu bardzo lubimy wizyty. Gości nikt nie rusza! – szczerzy się starszy pan, który chodzi z pudełkiem zawieszonym u szyi (jak sprzedawczynie papierosów Paryża czasów impresjonistów). Sprzedaje słodkości. Wchodzę do pawilonu 19A, a tam stragany jak w dzień targowy – porcelana, torebki, portfele. W pawilonie cały parter zajmują warsztaty – najwięcej ceramiczny. Stoją Myszki Mickey, smoki, obowiązuje styl krasnali ogrodowych. Perciego znajduję przy maszynach do szycia. Jest niewysoki, bez zarostu, uśmiecha się ciepło. Siedzi już 11 lat za napad i morderstwo. Ale strażnika zabił kolega, jeden z trzech, z którymi obrabiał ciężarówkę pełną papierosów. - Zarabiałem dobrze na budowie. Ale byłem niedojrzały, potrzebowałem adrenaliny – wspomina. Szyje na utrzymanie trójki dzieci (ostatni, pięcioletni syn został poczęty na wizycie). W kieszeni ma telefon, choć to zabronione. Dostęp to internetu też jest. Wszystko kwestią peso. Nasz znajomy z Limy opowiada nam, że mafiosi mają tu suity z wanną. O ich imprezach z orkiestrą kilka lat temu pisały gazety, w telewizji był reportaż – puszka zakazanego piwa chodzi wtedy po 11 soli. - W zakładzie mamy wszystko. Brakuje jedynie wyjść na zewnątrz, pocieszyć się życiem i wrócić – mruga okiem. p.s. By dzień później wejść do więzienia kobiet musiałam jeszcze przejść proces pieczętowania.