Zależna w podróży

10 największych atrakcji zachodniej Sycylii

Dostaję od was wiele maili z pytaniami o Sycylię. Nic dziwnego, w blogosferze często to właśnie z nią jestem najbardziej kojarzona. Postanowiłam przyjrzeć się tym pytaniom i zebrać najczęściej powtarzające się kwestie. Zauważyłam, że wielu was pyta po prostu, co zobaczyć. Faktycznie, na blogu na dzień dzisiejszy jest ok. 30 tekstów o Trapani i okolicach, ale ani razu nie zamieściłam…Czytaj więcej

Sen na Jawie :)

Orbitka

Sen na Jawie :)

Pianina miejskie i ich ślad mniej ulotny

qbk blog … photoblog

Pianina miejskie i ich ślad mniej ulotny

Bałkany 2014 - Dzień 12 - Szczęśliwy powrót

dwa kółka i spółka

Bałkany 2014 - Dzień 12 - Szczęśliwy powrót

Zależna w podróży

Top 10 Jordanii, albo czy prócz Petry jest tu co zobaczyć?

Czy listy największych atrakcji danego miasta czy kraju mają sens? Cóż, nie ośmieliłabym się zrobić takiej listy dla Włoch czy Paryża. Po pierwsze dlatego, że jest ich już w polskim internecie multum, a po drugie, bo byłoby to zadanie co najmniej trudne – wybrać z takiego dobra tylko 10 rzeczy i jeszcze być przy tym oryginalnym i różnić się czymkolwiek…Czytaj więcej 

Londyn: Ceny biletów wstępu

Podróże MM

Londyn: Ceny biletów wstępu

Londyn: Spanie na lotnisku Stansted

Podróże MM

Londyn: Spanie na lotnisku Stansted

EWCYNA

Nie tylko dla orłów

- Gdzie idziesz? Może zostaw tu na dole swój rower, idź i się spytaj Z uporem uskuteczniałam tzw. „popych prosty” mojego majdanu po podjeździe prowadzącym na wzgórze, na którym stał kościół. - Nie, chcę żeby zobaczyli też mój rower. Chodź ze mną proszę, pomożesz mi! Ha-soon ze zdziwionym wyrazem twarzy podążył za mną. - Jesteś sprytniejsza niż ja – podsumował. Nie wydaje mi się, żebym wzbijała się na wyżyny sprytu, ale trzeba jakoś sobie radzić. Zwyczajnie, po dotarciu do uzdrowiska Suampo gdzieś w środkowej Korei po raz pierwszy wyglądało na to, że nie będzie gdzie rozstawić namiotu. Na mapie miasteczka od razu rzucił mi się w oczy napis „kościół katolicki” – pomyśłałam zatem – może tam? Nie byłam aż tak bardzo „pro”, jakby się tego można było spodziewać. Doświadczenia z Filipin, kraju kościołami stojącym, pomimo dużych pokładanych w nich nadziei były w tej materii powiedzmy średnie (piszę o tym tutaj). Tu jednak młody ksiądz długo się nie zastanawiał, dał mi kluczyk do małego pokoiku gościnnego a Ha-soon dostał pozwoleństwo na przespanie się w przykościelnej wiacie. H-soon, człowiek w wieku powiedzmy dojrzałym, tak jak i ja i setki Koreańczyków podróżował jedną z głównych ścieżek rowerowych Korei, długości 635 km, przecinającej kraj na wskroś z położonego na północy Seulu do leżącego na południowym wybrzeżu Busan. Na jego podróżne wyposażenie składał się głównie przymocowany do kierownicy śpiwór i kuferek z jedzeniem przytroczony do bagażnika. Sypiał tak jak i ja do tej pory w przydrożnych wiatach i tzw. chińskich pawilonach, którymi niemal wysadzane są drogi. Nie uznał za stosowne dźwigania ze sobą namiotu gdyż jako Koreańczyk wiedział, czego się może spodziewać. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że pod względem biwakowania tu nie zginę. Tak też było. Z uwagi na opady ciągłe, które się trafiły dwukrotnie przekoczowałam w takich wiatach nie jedną a dwie noce – raz na obrzeżach nadrzecznego parku miejskiego, drugim razem na obrzeżach stadionu. Nikt na mnie nie zwracał większej uwagi, nie wypędzał więc zostałam popołudniami wybierając się na kilkugodzinne wypady „do miasta” podczas których namiot pozostawał sam sobie. I co? I nic. Czuję się absolutnie bezpiecznie, tak jak to było w Japonii. Powiedzieć, że Korea Południowa to raj dla cyklistów to mało. To raj absolutny! Droga usłana różami! Ścieżki rowerowe są szerokie, betonowe a nie z jakiejś kostki Bauma, poprowadzone z absolutną precyzją. Niezliczone strzałki informują o kierunku jazdy (z reguły na wprost), nadchodzących skrętach, odległości do najbliższej toalety. Ławeczki, wiaty i wodopoje zachęcają do zrobienia sobie przerwy i odzipnięcia – są tak urocze, że muszę być wobec siebie stanowcza i wymagająca, żeby nie zatrzymywać się w każdej. Może co trzeciej? Co piątej? No, może jednak co 10-tej.. Raz nawet „w środku niczego” napotkałam przydrożne (darmowe oczywiście) prysznice dla cyklistów tzw. Cleanhouse. Nie dadzą człowiekowi nawet dobrze zaśmiardnąć. To stanowczo nie na moje nerwy! Dodam, że te nerwy będą wystawione na ścieżkową próbę niemal cały czas, gdyż ścieżek do objechania oprócz tej głównej jest jeszcze trzy. No a i czasowo wstrzeliłam się przednio w tutejszy grafik wydarzeń kulturalnych. Jak na stopień nieprzygotowania do zwiedzania Korei – fuks maksymalny. Październik to w Korei miesiąc festiwali. Właśnie „zaliczam” Dancing Masks Festival w Andong (fantastycznie się ubawiłam na spektaklach), jutro musze jednak pędzić na Festiwal Latarni w Jinju na południu kraju.. uff, byle zdążyć bo trwa do 10 października.. ale jeszcze dalej na zachód w Gwandong jest Festiwal Kimchi, no, ale ten tylko do 8 października… Poza tym Koreańska Agencja Meteorologiczna właśnie ogłosiła, że kulminacja ilości kolorowych jesiennych liści – które to każdy bez wyjątku mieszkaniec kraju obowiązkowo jeździ podziwiać – w najlepszym ponoć do tego parku Seoraksan będzie w połowie miesiąca. A to zupełnie na północy kraju.. Gdzie jechać??? Co robić Panie Premierze??? Jak żyć??? Specjalista od teleportacji poszukiwany pilnie. Pomocy!

3. Warszawskie Targi Turystyczne PODRÓŻE

Podróżniczo

3. Warszawskie Targi Turystyczne PODRÓŻE

thefamilywithoutborders

Slajdowiska: Poznań!

Skoro wróciliśmy do Europy – czas skorzystać z tych wszystkich przemiłych zaproszeń i podzielić się tym, czym miesiącami dzielili się z nami mieszkańcy Pacyfiku. Pierwsze spotkanie (a nawet dwa!) w Poznaniu. Podczas naszych podróży zbieramy historie, doświadczenia, chwile, zapachy i smaki. Tak strasznie fajnie przekazywać je dalej! Dlatego lubimy spotkania ze zdjęciami i historiami. No Read More

Odkrywanie Trynidadu. Kubańska perła architektury.

JULEK W PODRÓŻY

Odkrywanie Trynidadu. Kubańska perła architektury.

Ulice Trynidadu – czas zatrzymał się w miejscu Wjeżdżamy autobusem na przystanek w Trynidadzie. Wita nas wiwatujący tłum ludzi z tabliczkami nad głowami. Wow – myślę sobie, tak szybko wieści się roznoszą na Kubie i już wiedzą, że przyjechaliśmy. Niestety, to nie chodzi o sławę a ciężki zarobek. Każdy z tych ludzi walczy o klienta, o przetrwanie, o byt dla siebie i swojej rodziny. Na tabliczkach umieszczone są fotografie ich mieszkań – wynajęcie na dobę to niekiedy miesięczna pensja dla nich. Teraz rozumiem skąd taka jatka, gdy podjeżdża autobus. Całe życie miasta toczy się na ulicach My mamy zarezerwowany wcześniej nocleg u Felixa i wypatrujemy gościa (bo zadeklarował się, że po nas wyjdzie). Gdy już na siebie trafiamy – dostajemy info, że to tylko 5 minut na piechotę. Więc taszczymy te walizki po kocich łbach, w upale, pot z nas spływa i słychać tylko echem stukot kółek od naszych walizek. 5 minut na Kubie jest pojęciem względnym. Po zakwaterowaniu, od razu ruszamy w „miasto”. Labirynt uliczek, niska zabudowa, cała gama kolorów i mnóstwo ludzi na ulicach, zajętych swoimi codziennymi sprawami. Picie, plotki, gry itd. Pierwszym wyzwaniem jest posiłek. Jesteśmy poza sezonem, więc większość lokali jeszcze jest zamkniętych, ale to nie problem. Wyrasta przed nami rosły mężczyzna i proponuje obiad w swojej „restauracji”. Mężczyźni osobno, kobiety osobno Tu niedaleko serwujemy przepyszne i niedrogie jedzenie – informuje. Mamy mieszane uczucia, ale głód wygrywa – idziemy za nim. Gdy znacząco oddalamy się od centrum, ulice zamieniają się w polne drogi, gdzieś za oknami widać przelotne, ciekawskie spojrzenia, zaczynamy wątpić w istnienie tego lokalu. Po chwili potwierdza się nasza obawa – gość ciągnie nas do swojego domu – spanikowani dziękujemy i wracamy do centrum. Jak się później okazało, to dość powszechny sposób goszczenia turystów i tańszy niż klasyczna knajpa – oni po prostu tak zarabiają i nie ma w tym nic niebezpiecznego – chyba. Powolne życie na ulicach Trynidadu Kolejny dzień to dalsze zwiedzanie miasta. Idziemy w kierunku Plaza Mayor, wokół którego położone są największe zabytki miasta – barokowa katedra oraz klasztor Św. Franciszka. Labirynt cudownych uliczek, kolorowe kolonialne domy – to wszystko tworzy klimat żywcem przeniesiony w czasie. W roku 1998 miasto umieszczono na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Plaza Mayor z dumną katedrą Na każdym kroku jesteśmy zaczepiani przez mieszkańców, każdy chce coś sprzedać – cygara, wisiorki, banany – jesteśmy ich niepowtarzalną szansą na jedyny zarobek. Uświadamiam sobie, jak mamy fantastycznie mieszkając w Polsce a niestety nie zawsze to doceniamy. Dalej kierujemy się w kierunku Barrio Tres Cruses – największej atrakcji miasta, tak czytamy. Idziemy i idziemy, mijamy kolejne domostwa, już zaczynamy wątpić czy w ogóle ten plac istnieje. I jest …. Mnie osobiście opada szczęka – to tego miejsca tak długo szukaliśmy??? Barrio Tres Cruses – największa atrakcja miasta Fakt jest jednak jeden pozytywny – wokół placu jest najwięcej odrestaurowanych kolonialnych rezydencji. Z efektownymi rejas lub barrotes – wyszukanych krat z toczonego drewna, które wyparły drewniane okiennice w XIX wieku. Gdy do miasta wkroczył neoklasycyzm, zastąpiono je równie ozdobnymi kratami metalowymi. Zwiedzanie nas wykończyło – wieczór kończymy w lokalnym pubie smakując Chanchancharę – regionalny napój z miodu, rumu i soku cytrynowego. Jutro odreagujemy na Cayo Blanco.

Londyn

Podróże MM

Londyn

Zależna w podróży

Street Art w Bolonii

Bardzo długo chodziła za mną ta notka. Odwlekałam ją, bo po pierwsze lubię mieszać notki z różnych krajów i nie chcę was za długo zadręczać jednym miejscem, po drugie lubię też mieszać tematy, a w czerwcu poświęciłam aż 3 teksty berlińskiemu street art. Ale od czerwca minęło już trochę czasu, więc czas wam przedstawić jedną z najlepszych europejskich scen street…Czytaj więcej

O przemieszczaniu się po Armenii słów parę

Na Wschodzie

O przemieszczaniu się po Armenii słów parę

Hawana w 4 odsłonach.

JULEK W PODRÓŻY

Hawana w 4 odsłonach.

Było zwiedzanie, imprezowanie, awantura w barze, próba oszustwa. A to wszystko w cieniu rewolucji. Odsłona 1: Zabytki – nie sposób pokazać i opisać wszystkiego co oferuje Hawana. Jest skarbnicą budowli, architektury i niepowtarzalnego klimatu. Parque Central – z posągiem Jose Martiniego to najważniejsze miejsce życia towarzyskiego Kubańczyków Capitolio – wzorowany na waszyngtońskim Kapitolu, siedziba Senatu i Izby Reprezentantów – jednak nie zapominajmy kto tak na prawdę dzierży władzę w tym kraju Parque Central – po prawej fragment słynnego hotelu Iglaterra – w latach świetności gościł największych władców tego świata, po lewej zaś fragment Gran Teatro de la Habana Plaza de la Catedral – najbardziej kameralny z głównych placów Starej Hawany Plaza Vieja – pierwotnie pełnił funkcję targu niewolnikami. Obecnie w pełni odrestaurowany jest ulubionym miejscem turystów zasiadających w jednej z licznych restauracji lub pubów, wsłuchujących się w guajiras (poezja śpiewana) – my znamy chociażby Guantanamerę Forteca La Cabana – to własnie tutaj co wieczór kubańscy żołnierze przebrani w XVIII wieczne stroje oddają wystrzał armatni obwieszczający koniec dnia Odsłona 2: Rewolucja, Fidel Castro i Che – pierwsze hasła jakie przychodzą na myśl, gdy mówisz Kuba. I faktycznie na każdym kroku można odnaleźć ich ślady. Ernesto Che Guevara jest na Kubie najbardziej szanowanym bohaterem rewolucji. Jego wizerunek widzi się na Kubie wszędzie Kult Che jest do dziś niezwykle silny. Na ulicach Starej Hawany spotkać można do dziś jego zwolenników na każdym kroku (zdjęcia można robić, ale za opłatą) Jak nie ma w pobliżu malowidła ściennego z Che lub Castro, zawsze pojawia się inny zamiennik utrzymany w klimacie Nie ma Kuby bez Che – aktualnie jego wizerunek jest chyba najlepszym z biznesów na wyspie Odsłona 3: Jestem chodzącym dolarem, więc trzeba mnie doić ile wlezie, czyli salsa, zabawa i mojito leje się strumieniami. Z cyklu historia jednego wieczoru z podtekstem kryminalnym w tle: W barze Monserrate rozegrała się historyjka, której nie zapomnę do końca życia. Super lokal – tak mi się zdaje po wejściu do środka przez wahadłowe drzwi jak w saloonie. Zamawiamy Pina Coladę. W tak zwanym między czasie nagle pojawią się pierwsi muzycy Impreza się rozkręca. Kubańczycy zapraszają do zabawy nasze koleżanki. Jedna wielka balanga Czy stary czy młody – wszyscy tańczą. Nie przeszkadza zadyma przy barze, gdzie ktoś się z kimś naparza. Ochrona czuwa i reaguje. My bawimy się dalej Kolejne drinki, coraz więcej ludzi – WOW chyba bardzo popularny lokal Jak Kuba to mojito – a tutaj oj leją rum w sporych ilościach Wieczór powoli się kończy. Powoli znikają grajkowie i tancerze. A my dostajemy rachunek i… Co to kurwa jest ??? 150 CUC (jakieś 600 zł), kto tyle nabił??? Jest nieprzyjemnie i nerwowo. Teraz my jesteśmy przeciwko ochronie i kelnerom – robi się awantura. Z opresji ratuje nas kolega mówiący po hiszpańsku – płacimy i spadamy. Wychodzi, że cała dzisiejsza impreza była pod znakiem sponsorów z Polski. Właśnie taka jest Kuba. Skoro stać Cię żeby tutaj przyjechać, znaczy masz kasę!!! Płać za wszystko walutą, za to cudne zdjęcie też. Kuba jest zabawna, muzyczna, taneczna, kolorowa – tylko czy nie jest to tylko pocztówka?? Taka Kuba też istnieje – bardziej w Santiago de Cuba – o tym później Odsłona 4: Powoli, powoli. Jutro też jest dzień Najfajniej zwiedza się powoli. Usiąść, popatrzeć na to co Ciebie otacza – chłonąć i zapamiętywać Malecon – ulubione i całodobowe miejsce spotkań habaneros (hawańczyków) – mnóstwo kąpiącej się młodzieży i dzieci Łowiących ryby Czy zakochanych par. Woda agresywnie rozbija się o mur promenady a podczas niepogody woda bezlitośnie przedziera się kaskadami przez falochron i uderza w stojące budynki Wiele z tych pięknych domów jest bardzo zniszczonych – aktualnie prowadzi się szeroko zakrojone prace, aby uratować te, które jeszcze się da W dzielnicy Miramar natrafiam na jaguey – drzewo z setkami korzeni zwieszających się z konarów drzewa. Tutaj już jest mniej turystów, panuje cisza, spokój – można odkrywać inną część miasta bez zakłóceń Jutro kierunek Dolina Mogotów…

Indonezja, Malezja i Singapur. Lecieć czy nie?

Orbitka

Indonezja, Malezja i Singapur. Lecieć czy nie?

With love

Wszyscy wyrastamy z tej samej gleby

Idę na spotkanie do Rogu Brackiej i Reformackiej. Kto by się spodziewał, że te dwie ulice wcale się ze sobą nie łączą? Po drodze mijam kolejkę bezdomnych oczekujących na wydanie darmowego jedzenia. Być może to jeden z nich zlał się dzisiaj w autobusie, kiedy jechałam do centrum. Patrzyłam z melancholią, jak niewielki strumień wylewa się spod siedzenia i żwawo, wraz z przyspieszającym pojazdem, zaczyna pędzić się w stronę drzwi. Wstrzymałam oddech i zaczęłam odliczać, za ile sekund tam dotrze. Autobus zatrzymał się na przystanku, strumień wrócił do Żula, ad fontes – chciałoby się rzec. Zakręt. Pryszczaty chłopak podniósł lewą nogę, strumień zakolem wypłynął z drugiej strony tworząc coraz liczniejsze meandry. Nieobecny wzrokiem, starszy mężczyzna ocknął się i skrzyżował na chwilę ze mną spojrzenie, po czym obydwoje wróciliśmy do śledzenia fascynującej wędrówki cieczy, która znowu zamierzała zaatakować. Facet podążył za moim wzrokiem i podniósł obydwie nogi do góry manewrując jednocześnie torbą na kółkach, by wyprowadzić ją na suchą powierzchnię. Kolejny przystanek. Mocz zaczął spływać w moją stronę, zerwałam się i zaczęłam skakać po suchych jeszcze kawałkach podłogi, przypominając sobie zabawę z dzieciństwa: „byle nie depnąć na pęknięcie chodnikowej płyty!”. Udało się. Knajpa jest pusta. W drugiej sali siedzi kobieta. - Dzień dobry, jestem pierwsza? – stwierdzam raczej i siadam przy stoliku. Kobieta kiwa głową i podsuwa mi dokumenty do wypełnienia, a następnie wciska w rękę wizytówkę i legitymację. - Prezes będzie chciał się z panią umówić, żeby lepiej panią poznać. Proszę spodziewać się wiadomości. Dziękuję i wychodzę. Autobus, jak zwykle o tej porze, jest zatłoczony. Ustępuję miejsca starszej kobiecie. Wchodzę do domu i dostaję SMS-a. Miło mi Cię powitać w naszym Towarzystwie. Chciałbym porozmawiać z Tobą przez chwilę, dlatego zapraszam do mnie na herbatę dziś o godzinie 18:15. Odpisz, czy ten termin Ci odpowiada. Adres: ul. Piwna 20 m. 29. Mogę zajmować się kwiatami na tarasie i nie słyszeć dzwonka, więc wchodź bez pukania. Do zobaczenia, Florian Chodorowski. Dziś nie mogę. Pytam o możliwość spotkania w inny dzień. Zapraszam jutro o 13:00. Do zobaczenia. — Więc jadę na Piwną. Podgórze, drugi koniec Krakowa. Zresztą, Kraków składa się z samych końców. Most Powstańców zamknięty, trzeba iść z buta. Jest dziwnie cicho bez samochodów, słychać nawet jak Wisła płynie. Jestem za wcześnie, bo nienawidzę się spóźniać. Plątam się po okolicy, bo głupio też być 15 minut przed czasem – przy okazji znajduję jeden z murali Blu. Dzwonię domofonem, nikt nie odbiera. Piszę SMS-a, że już jestem i czekam, nikt nie odpisuje. Drzwi się otwierają, jakaś kobieta wychodzi ze śmieciami, trąca mnie ramieniem. Szybko wskakuję do środka i szukam mieszkania nr 29. Ostatnie piętro. Idę po schodach i dyszę. Dyszę i idę. Pukam, nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, bo przecież miałam wejść, ot tak, i faktycznie – drzwi ustępują z cichym skrzypnięciem, a mnie zalewa fala słonecznego, ciepłego światła. Stoję chwilę oszołomiona. - Dzień dobry? – witam się pytająco. Idę nieśmiało dalej. W korytarzu pustki, w kuchni pustki, w pokoju pustki. I tylko ta ryba na wersalce. Zaglądam na balkon. Też pustki. Na biurku karteczka, że mam iść na Floriańską do Domu Jana Matejki. Szybko. Wkurzam się. Nie po to się, kurde, umawiam z kimś na konkretną godzinę, żeby potem dymać przez pół miasta, bo oczywiście remonty i tramwaje nie jeżdżą, albo jeżdżą raz na pół godziny. No ale nic, idę. W Domu Matejki pytam o pana Floriana z Towarzystwa Wzajemnej Pomocy. Baby gonią mnie z góry na dół. Pierwsze piętro. Nie, jednak drugie. Na drugim nic nie wiedzą, proszę zejść na parter. Na parterze wysyłają mnie z powrotem na pierwsze, a z pierwszego do szatni. - O, tam siedzi ten pan. Widzi pani? Odbija się w lustrze – pokazuje mi paluchem ochroniarz. Zbiegam po schodach. - Pan Florian? – pytam. Koleś podnosi wzrok znad czytanej gazety. - Szuka pani profesora Chodorowskiego? Był, ale już wyszedł. Mam prośbę. Czy może mu to pani przekazać, jak go pani spotka? Zapomniał zabrać – wciska mi do ręki zieloną, papierową teczkę i stwierdza, że nic więcej nie wie. Zabieram teczkę i biegnę na autobus, bo już późno. Uroki pracy freelancera. Można wyjść, przewietrzyć głowę i wrócić do pracy z nową perspektywą. Siadam w 105 i zaglądam do teczki w poszukiwaniu informacji. Jakiś tekst o Studzience Badylaka i kupon na darmowy napój do Shake&Bake. Świetnie, teraz sama będę musiała go znaleźć. Towarzystwo Wzajemnej Pomocy założone zostało w 1854 roku w Jarosławiu jako tajna organizacja skupiająca intelektualistów, artystów i działaczy społecznych z całej Galicji. Obecnie zrzesza kilkanaście tysięcy członków w placówkach w czternastu krajach na całym Globie, a jego misją jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego i odpowiedzialnych postaw dbałości o dobro wspólne. Misja ta realizowana jest poprzez działania badawcze i oświatowe. Mówiłam, że dostałam się na studia? — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 24 wrz 22:29 Justyno, bardzo się cieszę, że wstąpiłaś do Towarzystwa, a jednocześnie szkoda, że od razu trafiłaś na taką trudną sytuację. Wiem od naszej rekruterki Weroniki, że miałaś umówione spotkanie z Profesorem, ale go nie zastałaś – my w centrali TWP wciąż nie mamy z nim kontaktu, mimo że od wielu godzin na wszelkie sposoby staramy się do niego dotrzeć. Wygląda na to, że Profesor prowadził Notatnik Online, który może pomóc nam w znalezieniu go. Pozdrowienia z Centrum Wsparcia, Darek Bomarski — Jadę „na miasto”. Kraków po sezonie jest pusty i na swój sposób smutny. Po wyludnionych uliczkach niesie się dźwięk końskich kopyt podbitych podkowami. Stuk, stuk, stuk. Dorożka przemyka obok, a ja ciaśniej owijam się swetrem i naciągam czapkę na uszy. Wieczory są już bardzo chłodne i zwiastują nadejście tych krótkich dni, kiedy każda godzina światła jest na wagę złota. Wpadam do Shake&Bake, by zapytać o Profesora i możliwość zostawienia dla niego teczki. Skoro zebrał 9 znaczków na darmowy napój, tzn. że chyba często tu bywa. Młoda kobieta z kolorowymi włosami krząta się za barem i każe mi chwilę poczekać. Siadam przy najbliższym stoliku i przyglądam się ludziom. Jakaś para czule obejmuje się na pufie. On gładzi jej blond włosy, ona kładzie mu głowę na ramieniu. Uśmiechają się do siebie trzymając się za ręce. Pod ścianą dziewczyna w hipsterskich okularach przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie się niecierpliwiąc. Być może zaraz ucieknie jej tramwaj. Szejk truskawkowy na wynos! – mówi kolorowa i stawia kubek na ladzie. Dziewczyna szybko go zabiera i już jej nie ma. Barmanka wreszcie spogląda na mnie, ale patrzy jakby przez ciało, przez ścianę, przez drzwi. W powietrzu wisi nostalgia. Jesień. Niebawem liście spadną z drzew i rozpocznie się coroczny spektakl umierania. Wkładam rękę do kieszeni i gładzę znalezionego przed chwilą kasztana. Opływowy, idealny niemal kształt daje mi dobrze znane poczucie bezpieczeństwa. Za pół roku wszystko buchnie zielenią. Nie wie nic o Profesorze, od kilku dni nie zaglądał do knajpy. Być może będzie w Kinie Kijów w sobotę koło południa, ale nie zna szczegółów. Dziękuję za informacje i powoli idę na Rynek obejrzeć Studzienkę Badylaka, której skserowane zdjęcie znalazłam w teczce. Mieszkam w Krakowie szósty rok i nigdy nie przyglądałam się jej z bliska. Patrzę na zdjęcie, na którym całuje się jakaś para i rozmyślam o protestach. Kiedyś Victoria usypana z kwiatów i samospalenie jako niezgoda na przemilczenie przez władzę zbrodni katyńskiej, dzisiaj zjadanie jabłek na złość Putinowi i masowe wylewanie piwa na złość właścicielowi browaru. Pewnie jednego i drugiego mało to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Walka z myszką w ręce, na krytyczne opinie i cofanie lajków. Święte oburzenie. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. — Justyno, w dniu imienin samych cudownych chwil, spełnień i ważnych odkryć życzą: Florek i reginastrzelimuszanka — Justyna Sekuła <justynides@gmail.com> do Dariusz, 26 wrz 20:55 Dobry wieczór, dostałam SMS-a z imieninowymi życzeniami od Profesora, czyżby się odnalazł? Czy mówi Wam coś hasło „reginastrzelimuszanka”? Pozdrawiam, Justyna — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 26 wrz 23:10 Dziwne, że Profesor coś wysłał (choć miło, że akurat życzenia imieninowe – od nas też przyjmij jak najszczersze!). Gdy dzwonimy, jego telefon odpowiada jak wyłączony z sieci. Pozdrawiamy, DB — „Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?”. Sześć lat temu zadawałam sobie dokładnie to samo pytanie, przekonana, że wybór studiów jest jednym z najważniejszych wyborów w moim życiu i że wszystko determinuje. Gdybym miała wskazać jedną, jedyną rzecz, z którą kojarzy mi się dorosłość, to byłaby to świadomość tego, że wszystko mogę i nic nie muszę. I dzisiaj wiem, że choć zapisałam się znowu na studia, to w każdym momencie mogę je rzucić i nie muszę chodzić na zajęcia, które odbywają się na Ruczaju, tylko dlatego, że mi tam nie po drodze. Kraków to miasto studentów i starych ludzi. Tych drugich spotkam bardzo często w autobusie linii 184, który wiezie ich prosto na Cmentarz Rakowicki, niczym współczesna łódź Charona. Czasem boję się, że kiedy będę chciała kupić u kierowcy bilet, zamiast 5 zł zażąda ode mnie jednego obola. Idę przez Plac Wszystkich Świętych. Niedaleko kościoła stoi grupka studentów – z gatunku tych, którzy w grupie są cwani, ale w pojedynkę tracą cały animusz. - Hej, lala! Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić? – rzuca jeden z nich do przechodzących obok dziewcząt, a reszta chłopaków wybucha gromkim śmiechem. Chwilę później pogratulują sobie dobrego żartu. Starsza, a przynajmniej wyglądająca na starszą (może to kwestia makijażu), odwraca się, zadziera i tak kusą już sukienkę i pokazuje im dupę, zupełnie tak samo, jak Cyganka, której babcia nie chciała kiedyś dać pieniędzy, gdy przyszła żebrać. „Na chleb”. Zza rogu wypada banda dresów i rzuca się na studentów, by spuścić im wpierdol. Mają swój honor. Nikt nie będzie mówił „wdowa po połowie Krakowa” do dziewczyny kumpla. Koledzy mistrza ciętej riposty nagle znikają, sam chłopak leży już po chwili na bruku, obficie brocząc krwią. Nikt nie reaguje. Wieczorem czytam, że Jurek z Pienian wskutek odniesionych obrażeń zmarł. Na jego facebookowym koncie zawrzało: znicze zabłysły wirtualnym ogniem, walla zalała fala smutku i żalu. Pewnie mało go to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Smutek w czasach popkultury. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. Być może „Wyjście żaków z Krakowa” w dzisiejszych czasach nigdy nie miałoby miejsca. Tymczasem w 1549 roku studenci zbuntowali się, wzięli ciało zabitgo z ulicy i obnosili je po mieście, domagajac się interwencji u króla i ukarania winnych. W następnych dniach doszło do zamieszek i hałaśliwych manifestacji, łącznie z groźbami zbiorowego exodusu – młodzi ludzie poprzysięgli, że opuszczą miasto, jeśli okaże się być niegodne posiadania uniwersytetu i goszczenia studentów w swoich murach. Sprawa była poważna, wszak studenci stanowili 1/6 ludności miasta. Nie potraktowano ich jednak serio. Rankiem 4 czerwca ponad sześć tysięcy obrażonych żaków opuściło miasto, gromadnie ruszając w stronę Kleparza, z pieśnią „Rozejdźcie się po całym świecie” na ustach. Kraków wyludnił się. Jesienią już tylko 17 profesorów i docentów, na ogólną liczbę 46, prowadziło wykłady na wydziale filozoficznym. — Czasami śnię o wojnie. Chodzę pomiędzy zniszczonymi budynkami i nie mogę znaleźć swoich bliskich, ani w żaden sposób się z nimi skontaktować – nie mam telefonu, nie mam Internetu, nie mam pojęcia, gdzie mam się podziać, bo mój dom zamienił się w stertę kamieni, a ja stoję bosa i mi zimno. Siedzieliśmy na tarasie kawiarni. Powoli zapadał zmrok i robiło się coraz chłodniej. Po moście kolejowym przemknął pociąg, mignął światłami i potoczył się dalej, w stronę Nowego Sącza, a razem z nim uśpieni monotonnym stukotem kół ludzie. Wyobraziłam sobie jak Niemcy w ’44 wysadzają piękny, kamienny wiadukt sprawiając, że dla części pasażerów to ostatnia podróż w życiu. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby teraz wybuchła wojna. Gdyby teraz wybuchła wojna, okazałoby się, że tak naprawdę nic nie umiem, a wszystko, czego się nauczyłam nie jest ważne, bo jest zbędne. Szczęśliwi ci, którzy potrafią hodować zwierzęta, uprawiać pole i pracą własnych rąk stwarzać coś z niczego. Powiedziałam wtedy: „nauczę się wyplatać koszyki”. Lecz okazało się, że brak mi cierpliwości. Mi, wychowanej na powszechnym dostępie do niemal każdej informacji. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Teraz, tutaj, już. To ja. Pokolenie Google. — Akcja „Akropol”. Czy znasz już godzinę i miejsce? Podaj je. F.Ch. 27.09, 20:00. 50.069479 19. 903494 Doskonale! Weź se sobą źródło światła. Dobrze. Do zobaczenia. — Noc. Mimo weekendu jest stosunkowo pusto – większość studentów bawi się już pewnie w klubach, zalewając alkoholem radości i smutki, bo przecież zawsze jest jakiś powód, a nawet jeżeli nie, to przecież można go wymyślić. Odgłos zbliżających się kroków nagle przycicha. Kobieta staje zaskoczona i spogląda w rozświetlone światłami okna „Akropolu”. Być może wraca właśnie myślami do tamtego roku, tamego dnia, tamtych chwil, kiedy w sercach Polaków zagościł stan niepokoju, a w kraju stan wojenny. Z NOTATEK PROFESORA Kiedy obserwujemy przeszłość, mamy tendencję do postrzegania jej jako łańcucha lub rozgałęzionej sieci następujących po sobie i obok siebie wydarzeń. Jedne z nich wywierają większy wpływ na dzieje świata niż inne. Wyobraźmy więc sobie historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin. Jedne są większe – bardziej znaczące – inne mniejsze. Ale to tylko jeden poziom – ten, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są dla nas niewidoczne. Istnieją jednak, łączą się pod ziemią. Im większa roślina (znaczniejsze wydarzenie), tym głębiej sięgający system korzeni, kłączy i podziemnych odrośli. Wielkość rośliny i symetryczny do niej rozrost korzenia zależy od intensywności zdarzenia. Wydarzenia intensywne to – krótko mówiąc – te, w których wzięło udział wiele głęboko zaangażowanych osób. Najwyraźniej ludzki umysł i ludzka intencjonalność (wola? inteligencja? aktywność mózgowa?) nadają wydarzeniom mocy i napełniają je jakimś rodzajem energii. W pewnym sensie po systemie korzeniowym można rozpoznać roślinę, zobaczyć w nim jej odległy cień. I odwrotnie, po zielonej części domyślić się można charakteru korzeni. My, ludzie – zwykli czytelnicy gazet, historycy i badacze – widzimy tylko zielone części rośliny. Część podziemna jest dla nas niewidoczna. Istnieje na innych zasadach. Być może składa się na całkiem odrębną rzeczywistość, a może tworzy płaszczyznę, na której porozumiewają się nieświadome, uśpione sfery naszych umysłów. To rozległa, skryta w cieniu kraina, w której tkwią zaczepy i odbicia naszej rzeczywistości. To dobrze, że nie musimy już walczyć. Ciał wystawiać na spalenie, sypać kwiatów na bruk w proteście. Że bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Znaczy, że żyje nam się całkiem nieźle. — Profesor w końcu się odnalazł. Ale to już całkiem inna historia. Foto tytułowe: Aaron Escobar

Muzeum Ludobójstwa Ormian

Na Wschodzie

Muzeum Ludobójstwa Ormian

Nic nie wpłynęło tak na Ormian jak ludobójstwo sprzed 99 lat. Ono ciągle trwa w pamięci ludzi, bez względu na to, w jakim są wieku. I mimo tego, że trudno w Armenii spotkać osoby, których przodkowie zostaliby wymordowani w 1915 r., gdyż raz, że często ginęły tam całe rodziny, a dwa -wschodnia i zachodnia Armenia były wtedy w różnych państwach.   Ormianie oczekują, że świat o tym nie zapomni i na miarę swoich możliwości przypominają światu o tym. Na tyle skutecznie, że wielu państw, w tym Polska, uznało rzeź Ormian przez Turków za ludobójstwo, mimo państwom tym praktycznie nic do tego. Myślę nawet, że smutek i powaga, bardzo częste u Ormian, wynikają z tego, że ich świadomość ukształtowana jest przez tę narodową tragedię.   Pierwszym miejscem, które odwiedziłam po przybyciu do Erewania, było Muzeum Ludobójstwa. Zaprowadziła mnie tam Swieta, u której mieszkałam. To miejsce najważniejsze. Ormiańskie Yad Vashem. Ormianie uważają, że dla obcokrajowców jest tak samo ważne i ciekawe, jak dla nich. Trochę naiwne to myślenie, ale dobre. Bo gdyby ludzie pamiętali o ludobójstwie Ormian, może historia XX w. wyglądałaby trochę inaczej? Wszak to Hitler powiedział: "Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; liczy się szybkość i okrucieństwo. Kto dziś pamięta o rzezi Ormian?"     Muzeum znajduje się na wzgórzu. Dziś wszystko tam jest w remoncie, przygotowywane do setnej rocznicy ludobójstwa, która przypadnie w przyszłym roku. Centralnym miejsc jet pomnik, w którym płonie znicz.   Ekspozycja to w tej chwili jedna sala. Zdjęcia, pamiątki, opisy i wstrząsający krótki film dokumentalny, gdzie m.in. nagrano okrutne zamordowanie prześlicznej młodej kobiety. Nie wiem, kto to nagrywał, przecież wtedy filmy dopiero raczkowały.     W zielony otoczeniu muzeum posadzone są choinki. Sadzą je reprezentanci władz róznych państw.  

Zależna w podróży

Kłodzko w jeden dzień

Zdradzę wam tajemnicę. Słabo znam nasz własny kraj. Mało wiem o jego geografii, miastach, zabytkach. Nigdy nie byłam w województwie lubelskim, a przez świętokrzyskie, łódzkie i kujawsko-pomorskie co najwyżej przejeżdżałam. I to nawet nie jest tak, że nigdzie z rodzicami nie jeździłam. Owszem, do ósmego roku życia wybieraliśmy się na krajowe wyjazdy dość często. Ale potem odkryli zagranicę i wyszło…Czytaj więcej

Pięknie położone niepiękne miasto

Na Wschodzie

Pięknie położone niepiękne miasto

Pożegnanie z Madrytem.

Wandzia w podróży

Pożegnanie z Madrytem.

wszedobylscy

Bergen, brama do fiordów

Drugie największe miasto Norwegii, nazywane często bramą do krainy fiordów. Położone za siedmioma górami, nad brzegiem zatoki. Najbardziej deszczowe miasto Europy. Witamy w Bergen! Kiedyś najważniejsze miasto w kraju, dziś kulturalna stolica Norwegii. Piękne, kolorowe i deszczowe. Kiedy doczytałam się, że deszcz potrafi tu padać 84 dni z rzędu (rekord z 2007 roku!), popędziłam do Post Bergen, brama do fiordów pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy .

ZARAGOZA

Travel Sandwich

ZARAGOZA

To, co przed nami...

Podróże MM

To, co przed nami...

W metrze

Z pasją o życiu i podróży

W metrze

Lavapiés.

Wandzia w podróży

Lavapiés.

Traveler Life

Domek na drzewie

Opowiem Wam historię o domku na drzewie. Lecz nie o byle jakim domku ale o najsławniejszym domku na drzewie w historii Berlina. Historia ta zaczyna się w latach 60-tych ubiegłego wieku, kiedy do Berlina przybył główny bohater tej opowieści – Osman Kalin, emigrant tureckiego pochodzenia, który zamieszkał na Kreuzbergu. Kreuzberg to dzielnica, która po dzień dzisiejszy jest nazywana małym Istanbulem i jest otoczona przez mnóstwo opuszczonych budynków (squatów) ozdobionych różnego rodzaju sztuką(przeważnie grafitti). Podczas budowania Muru Berlińskiego, pan Kalin zauważył, że mur przechodzący niedaleko nabiera łukowatego kształtu i jest tam dość spory kawałek wolnej ziemi. Ziemia ta została porzucona przez Niemiecką Republikę Demokratyczną (GDR), a strona Zachodnia też się nie wtrącała w prawa do niej ponieważ to nie była ich jurysdykcja. Podsumowując była to ziemia niczyja, która została przez Ogród i tree house o którym mowa pana Kalina zagospodarowana jako ogródek na warzywa. Z czasem jego ogród się rozrastał i Pan Kalin zdecydował, że postawi tam małą chatkę, która z biegiem czasu przeistaczyła się w domek na drzewie. Kalin Osman zbudował cały ten dom ze znalezionych materiałów, głównie śmieci i w 1989 roku jego budowa się zakończyła. Sama architektura domku jest niesamowita, jest to dom bez kanalizacji oraz prądu, zbudowany w latach 80-tych i stoi po dzień dzisiejszy, a sam jego właściciel tam mieszka. Po upadku muru i zjednoczeniu Berlina, władze chciały tamtędy przeprowadzić drogę, która miała przebiegać przez dom pana Kalina, dlatego jedyną opcją była jego rozbiórka. Przypominam, że w tamtych czasach na ziemi niczyjej nie wydawali zgody na budowę domu, więc Pan Kalin zaczął być w bardzo nieciekawej sytuacji, a jego dom stał się zagrożony. Właściciel postanowił zawalczyć o swoją własność wszelkimi dostępnymi środkami, z tego co mi wiadomo, odbywały się demonstracje, prasa i telewizja się tym zainteresowała, pan Osman stał się symbolem dla Berlińczyków. Niestety prawnie przegrałby walkę z władzami Berlina, ale w ostatniej chwili przyszedł mu z pomocą kościół katolicki, do którego ta ziemia należy i nie zgodził się na budowę drogi przebiegającej przez ich teren. A ponieważ okoliczny kościół i jego członkowie lubili pana Kalina, pozwoli mu tam mieszkać, aż po dzień dzisiejszy. Po 25 latach od upadku muru ten domek na drzewie jest tam dalej, z ogródkiem i niedaleko przylegającym do niego kościołem, gdzie wisi flaga „Welcome all refugee”. Pan Kalin stał się symbolem walki o swoje, a kościół katolicki pokazał, że może pomóc ludziom innego wyznania, nawet muzułmańskiego. Filed under: Niemcy Tagged: Berlin, Europa, Grafitti w Berlinie, Kreuzbergu, Niemcy, Osman Kali, squaty, Squaty w Berlinie

/COIMBRA/ Kilometry książek i tony pomników: spacer po studenckiej stolicy Portugalii

MANIA PODRÓŻOWANIA

/COIMBRA/ Kilometry książek i tony pomników: spacer po studenckiej stolicy Portugalii

Brno - a perfect Central European city

Kami and the rest of the world

Brno - a perfect Central European city

Biało Miasto w Tel Avivie. A może akurat Cię zainteresuje…

Gdzie wyjechać

Biało Miasto w Tel Avivie. A może akurat Cię zainteresuje…