Big Jump w Warszawie

qbk blog … photoblog

Big Jump w Warszawie

ŚWIAT MADE IN CHINA

Świat z bliska

ŚWIAT MADE IN CHINA

Na Wschodzie

Kobieta w krajach (podobno) niebezpiecznych

"Między światami" Marzeny Filipczak to nie jest książka wybitna ani szczególnie zapadająca w pamięć. Jest to po prostu fajna książka o podróżach, do poczytania w wakacje albo przed wakacjami, dobra zwłaszcza dla osób, które zastanawiają się, czy wypuścić się w świat samotnie. Wcześniej czytałam "Jadę sobie"  tej autorki o samotnej podróży po Azji Południowo-Wschodniej, to była przyjemna i dość praktyczna lektura, bez zadęcia i odkrywania nie wiadomo czego ani aspirowania do wielkiego podróżnictwa.   Autorka podróżuje w sposób podobny do mojego i do tych samych miejsc mamy słabość, więc czytając "Między światami" wracałam myślami do własnych wojaży i planowałam kolejne. A po zakończeniu z rozpędu kupiłam bilet na samolot do Armenii.   W "Między światami" Filipczak opisuje podróże po państwach położonych od Turcji na wschód, oraz do Kurdystanu irackiego. Jeździła sobie, spotykała ludzi, specjalnie dużo nie zwiedzała, gdyż chciała raczej poznać życie ludzi niż zabytki. Taki w sumie dość modny obecnie sposób podróżowania. Prochu nie wymyśliła, nadzwyczajnych przygód nie miała, przemyśleń głębokich wojaże też w niej nie wywołały, ale za to przełamała stereotypy dotyczące odwiedzanych krajów. Wszędzie spotykała gościnnych i życzliwych ludzi, a państwa takie jak Kurdystan, Iran czy Uzbekistan wcale nie okazały się niebezpieczne. Ja akurat wiem, że niebezpieczne one nie są, ale jednak reputację mają jaką mają i takie publikacje przyczyniają się do zmiany myślenia.   Fajne jest też to, że dziewczyna jest bardzo otwarta na ludzi i na to, co ją w drodze spotyka. To pozwala jej trafiać do domów i poznawać życie codzienne mieszkańców. I generalnie wchodzić z nimi w relacje, a nie obserwować jak zwierzęta w zoo wzorem większości turystów.   Książka napisana jest lekko, drastycznych historii tam nie ma, czyta się przyjemnie. Lektura na takie upały, jak dzisiaj, kiedy organizm się broni przed przyswajaniem poważnych treści. A po przeczytaniu aż się prosi, żeby spakować plecak i ruszyć na Wschód:)

Obywatelka świata, czyli jakiej narodowości jest Olivia?

career break

Obywatelka świata, czyli jakiej narodowości jest Olivia?

Na zapleczu knajpy

Na Wschodzie

Na zapleczu knajpy

Zależna w podróży

Odwiedziny we włoskim Krakowie + Albo 8 rzeczy które musisz zrobić będąc w Ferrarze

Po narzekającej notce o przeludnieniu San Marino, pora zabrać was w miejsce które bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Czy spodziewałam się, że Ferrara jest przepiękna? Tak! Ze wszystkich miast i miasteczek, do których się wybierałam w czasie tej wycieczki, na nią czekałam najbardziej. Ale jednocześnie słyszałam, że jest bardziej turystyczna niż Bolonia. To mnie trochę przerażało. No tak – Ferrara tworzy…Czytaj więcej

Porto - dzień pierwszy.

Wandzia w podróży

Porto - dzień pierwszy.

„Hrystos Ainviat!” czyli zdarzenie pod Sapantą

Podróże rowerowe

„Hrystos Ainviat!” czyli zdarzenie pod Sapantą

Ale piękny świat

Łowicz – Kwiatki i paski

­W Boże Ciało Łowicz jest niemal tak kolorowy, jak łowickie wycinanki. W tłumie podążającym do kościoła co chwila przewija się ktoś w ludowym stroju. Ale to zaledwie przedsmak tego, co czeka podczas samej procesji. Po mszy przed kościołem ustawiają się poczty sztandarowe. Przy każdym po 6-8 prześlicznych łowiczanek. Każda szeroko uśmiecha się do obiektywów… - …paparazzich. Patrz ile ich tu przyjechało – mówi ktoś z tłumu. Dziewczynom to jednak nie przeszkadza. Są modelkami, są gwiazdami dnia. Ich blask może tylko przyćmić pojawienie się malutkich dziewczynek w strojach łowickich. Otóż i nadchodzą… Przez tłum przetacza się westchnienie zachwytu. Czuć, że ręce aż rwą się do oklasków, ale nie! Przecież bądź co bądź, to procesja. Co innego wyrażać swoja krytyczną opinię. Na to nie ma za świętych miejsc. - Za dużo folkloru. - Za mało łowiczanek. - Ale to strasznie łowickie. - Pani tu nie stała! - No jak tak można wchodzić na środek ulicy! Ktoś powinien przypilnować, żeby nie przekraczać krawężnika. – to mówi miejscowi. Tłum gapiów uniemożliwia im widok na poczty sztandarowe ich procesji. Nie powinni rozpaczać. Z cała pewnością za kilka lat specjalne służby będą pilnować, by turyści nie wchodzili na drogę. Może też powstrzymają ich od cykania fotek klęczącym łowiczankom i rozmawiania, kiedy rozbrzmiewa modlitwa: „od nagłej i niespodziewanej śmierci…” - Co to jest nagła i niespodziewana śmierć? – pyta jakieś dziecko. Dla obyczaju? Kiedy zostaje wydarty lokalnej społeczności i staje się dobrem narodowym na liście atrakcji UNESCO. Kiedy uczestniczy w nim więcej gapiów niż przeżywających misterium. Kiedy samo misterium stanie się plenerem fotograficznym. Kiedy po prostu forma oddzieli się od treści…          

Boże Ciało na Kurpiach

droga/miejsca/ludzie

Boże Ciało na Kurpiach

Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor

Kiedyś po prostu zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą przez Internet- jak to blogerka z blogerką. I nawet nie trzeba było pierwszych lodów przełamywać, bo żadnych lodów nie było. Nie miałyśmy jeszcze szansy poznać się osobiście, ale z naciskiem na jeszcze, mam bowiem silne przekonanie, że nasze podróżnicze ścieżki kiedyś się skrzyżują i będę miała okazję porozmawiać twarzą w twarz z Anią César z Cuba mi amor. Niespokojny duch, podróżniczka, żona Kubańczyka i (jak sama o sobie mówi) samozwańcza ekspertka od Kuby. Zaangażowana w sprawy kraju, który pokochała, nie boi się poruszania trudnych tematów i wielokrotnie wykazuje się ogromną wiedzą i doskonałym zrozumieniem specyfiki stosunków społecznych i politycznych na Kubie. Jej pasja została doceniona tegoroczną nominacją do najbardziej prestiżowej nagrody: Travelery National Geographic. Dla Pojechanej, mniej poważnie i jakby od kuchni, Ania udzieliła krótkiego wywiadu w ramach cyklu „Pytanie czy odpowiedź”. Zapraszam! Ania César - Cuba mi amor  Jeśli nie w podróży to…?  No to niestety w domu na 4 literach przed kompem. Tylko że po pół roku takiego siedzenia zaczyna mnie świerzbić Marzę, żeby móc pracować podróżując albo jeszcze lepiej, żeby to podróżowanie było moją pracą. Solo czy w grupie? Solo. W nocy czy w dzień? Nocny Marek to moje drugie imię ;)  Zimno czy ciepło? Zdecydowanie ciepło, a nawet bardzo ciepło. Temperatura poniżej 0 °C mogłaby dla mnie nie istnieć Powoli czy szybko? Zależy od nastroju i okoliczności Jak ci zostało 5 minut do boardingu, to musi być szybko. Spontanicznie czy według planu? Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach” i życie bardzo dobitnie pokazało mi prawdziwość tego stwierdzenia, kiedy mając swój 5-letni plan „kariery” zaraz po studiach musiałam całkowicie z niego zrezygnować. I wtedy się trochę obraziłam na planowanie, bo stwierdziłam, że skoro los jest tak nieprzewidywalny, to po co planować. I żyłam tak sobie przez jakiś czas, bez planowania, z dnia na dzień, co przerodziło się w nieznośną, miałką rutynę. Teraz uważam, że trzeba planować, trzeba zawsze widzieć przed sobą jakiś cel, bo inaczej życie przecieka pomiędzy palcami, a nie warto tracić ani sekundy. Ale dobrze też mieć plan B i przede wszystkim trzeba być otwartym na zmiany, na sygnały z otoczenia, a najbardziej na własną intuicję. Miasto czy wieś? Do życia zdecydowanie miasto. Lubię rytm miasta, ruch ulicy, lubię obserwować ludzi w komunikacji miejskiej, lubię jak miasto zasypia wieczorem i zapalają się uliczne latarnie, światła w biurowcach… Miasto w dzień i w nocy to tak naprawdę dwa różne miasta, zwłaszcza duże miasta. Wieś bardzo chętnie, ale na krótko. Cudnie jest ukoić zmysły w otoczeniu natury, jednym z moich najwspanialszych urlopów był tydzień w samotności na jachcie. Woda. Bardzo lubię wodę. Moim marzeniem jest mieć dom z widokiem na morze lub ocean. Teraz mam widok na zatokę i góry, który uwielbiam, codziennie jest inny. Kot czy pies? Pies i tylko pies. I marzę by w przyszłości była to liczba mnoga A, i jeszcze koń! Kino czy teatr? Kino. Fotografia czy film? Fotografia jest moją miłością, ale chętnie zaprzyjaźniłabym się bliżej z filmem. Mam trochę nagranych video i podchodzę do nich jak pies do jeża Papier czy ekran? Papier.  Po pierwsze, kiedy piszę, piszę zwykle najpierw w zeszycie. Wiem, że to nieco staroświeckie i pewnie wiele osób stwierdzi, że to przecież strata czasu pisać na kartce, a potem przepisywać do komputera, ale o niebo lepiej idzie mi pisanie, kiedy czuję to fizycznie. To tak, jakby mój umysł był połączony poprzez moją rękę, długopis i papier z tym, co powstaje, co staje się tak naprawdę czymś materialnym, a wersja digital to coś… wirtualnego! Coś, czego jakby nie ma, nie można tego dotknąć – zamykasz przeglądarkę, komputer i tego nie ma, to znika…  Po drugie uwielbiam dotykać książki, czuć pod palcami różne faktury papieru, lubię zapach książek – inny jest zapach nowych książek w księgarni, inny takich książek, które przeszły przez wiele rąk, w bibliotece czy antykwariacie, a jeszcze inny starodruków. Poza tym uwielbiam typografię. Na ekranie wszystko jest bardziej zoptymalizowane, czarno-białe. Nie odżegnuję się absolutnie od zdobyczy cywilizacji, jest to wygodne, że w urządzeniu przenośnym możemy mieć setki czy nawet tysiące książek, a tych drukowanych w takiej ilości w podróż ze sobą nie zabierzemy, ale jeśli w domu, to nie ma jak książka i łóżko. Marzę o osobnym pomieszczeniu na biblioteczkę w moim przyszłym domu. Fakty czy fikcja? Fakty są często bardziej nieprawdopodobne od fikcji. Muzyka czy cisza? Cisza. Muzyka tak, ale jako zupełnie odrębna aktywność. Słodki czy słony? Zdecydowanie słodki. Ale naprawdę słodki, bo dla niektórych, jak np. mój wujek, deser to śledź z cebulką ;)  Gotowane czy smażone? Warzywa surowe, mięso smażone. Piwo czy wino? Rum Jabłka czy pomarańcze? Cooo? Taki wybór, to nie wybór! Uwielbiam chyba wszystkie owoce, i polskie i tropikalne. Mango, ananas, papaja, mamey, anon… O, to ostatnie to się chyba po polsku jabłko cukrowe nazywa, więc wracamy do jabłek Gdybym się miała opowiedzieć za jednym ulubionym owocem, to zdecydowanie mango. Ale polskie jabłka nie mają sobie równych! Ładnie czy wygodnie? Czy jedno z drugim się wyklucza? Pytanie czy odpowiedź? Shut up and drive   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.   Post Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

SZWEDACZ

Festiwal Kolorów Warszawa – 30.05.2014

Otwarcie sezonu kolorowych Festiwali - Sen Pszczoły w Warszawie.

Patriotyzm w wersji soft, czyli II Dzień Cichociemnych na Ursynowie

droga/miejsca/ludzie

Patriotyzm w wersji soft, czyli II Dzień Cichociemnych na Ursynowie

Traveler Life

Wànlǐ Chángchéng

Dawno, dawno temu, czyli jakoś w 2010 roku miałem przyjemność odwiedzić Mur Chiński, z lekkim poślizgiem od jego powstania, ale jak to się mówi – lepiej późno, niż wcale. Mur Chiński w pradawnych Chinach miał (jak każda budowana fortyfikacja na świecie) za zadanie bronić terytoriów państwa przed najeźdźcami oraz pokazać sąsiadom swój potencjał tak, aby nie wpadli przypadkiem na pomysł ataku lub kradzieży stada jaków. Lecz jak historia pokazała, mur nie do końca spełniał swoje zadanie bo co innego jak atakuje grupa agresorów, a co innego jak atakuje armia najeźdźców, która ten mur zdobywa i jednocześnie poszerza swoje terytorium z fortyfikacją obronną gratis. Na Wielkim Murze Trasa do Jinshaling. Na przełomie wieków były i są różne jego zastosowania – ofensywne, defensywne lub ochronne  odcinka Jedwabnego Szlaku. W obecnych czasach, raz w roku na murze organizowany jest maraton. Ale główną funkcją muru, zamiast obrony stało się wabienie turystów z całego świata. Mur ma wg Chińczyków  „10 tysięcy li” długości ale nie radzę brać tego dosłownie jako 5 tysięcy  kilometrów, raczej jako „nieskończenie długi”.  W rzeczywistości jego długość to 6260 km plus dodatkowe 2200 km barier naturalnych takich jak jeziora, doliny i góry czyli całkowity pomiar muru  można uznać  za 8850 km z hakiem. Ja moją przygodę w zdobywaniu muru zacząłem w Pekinie, z którego udałem się do Simatai, który jest położony o 120 km od celu. Nie pytajcie się mnie o cenę i za ile tam dotarłem bo to było 4 lata temu, notatek na bieżąco nie robiłem, a pamięć już nie ta sama co na maturze. Zacznę moją relację od tego, że było zimno  ale to chyba normalna temperatura w styczniu. W każdym bądź razie wskazali kierunek i z 4 osobami, które jechały ze mną w busie zaczęliśmy wchodzić na mur. Bilety wstępu. Pierwsze wrażenie z Muru Chińskiego mogę porównać do tego samego, co czułem gdy po raz pierwszy podchodziłem do skarpy w Grand Canyon – czułem się bardzo malutki przy rozciągającej się przestrzeni i ciągnącym murze, który coraz dalej zmieniał się w nitkę na wysokich pagórkach. Pierwsze wrażenie. Tylko wystające wieże strażnicze przypominały mi, że to dalej ta sama budowla, na której właśnie stoję,  która się ciągnie gdzieś tam daleko na horyzoncie. Gdy minęło pierwsze wrażenie trzeba było udać się w stronę Jinshaling czyli po wejściu na mur skręcić w lewo.  Odcinek ten powstał w XVI wieku. Znajduje się na nim 16 strażnic obserwacyjnych, niektóre w lepszym lub gorszym stanie. Z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że osoby, które ze mną przyjechały wyrwały się do przodu albo są daleko za mną – byłem praktycznie sam na murze.  No bo zimą raczej nie można się spodziewać tłumów odwiedzających Mur Chiński, ale wygooglujcie sobie zdjęcia jak wygląda Mur latem – cała szerokość nabita turystami z całego świata. Cała szerokość muru tylko dla mnie. Podczas całego marszu czyli 4-5 godzin do Junshaling napotkałem tylko jednego Chińczyka, który jak mnie zobaczył spod grani muru, wspiął się na niego niczym człowiek pająk po czym podszedł do mnie i zapytał „coca-cola?”. Patrz jak się wspina Przed spotkaniem z handlarzem Coca-Coli Był to jedyny przypadek z napotkanym tubylcem po drodze. Cała droga była w miarę równa i cała, na niektóre strażnice trzeba było się wspinać bo brakowało kamieni. Plotka niesie, że dość spora część budulca z Wielkiego Muru znajduje się w domach pobliskich wsi i jest ich stałym elementem. Najlepsze jest to, że po dzień dzisiejszy niektóre fragmenty są dementowane i wieśniacy stawiają z nich np. oborę czy szopę. Na niektóre strażnice trzeba było się wspinać. Im bliżej Junshaling tym robi się coraz bardziej klimatycznie z otaczającym nas widokiem i oddalającym się murem, wznoszącym się wraz z coraz wyższymi górami. Pomiędzy nimi znajduje się wiszący most, gdzie dzielnie zakamuflowany strażnik kasuje nas 30 RMB za przejście. Most z widoku FPP Most z innej perspektywy Gdy w pewnym momencie zrobiłem sobie przerwę, zadałem sobie pytanie czy rzeczywiście Mur Chiński widać z kosmosu. Odpowiedź brzmi tak i nie. Tak, ponieważ go widać ze zdjęć satelitarnych które można przybliżyć , ale gołym okiem niestety z kosmosu go nie zobaczymy. Dlaczego? Ano dlatego, że on w swoim najszerszym momencie ma 5 metrów, no 5,5 metra, a sami chińscy naukowcy udowodnili, że jeśli obiekt jest węższy niż 10 metrów to ludzkie oko może go dostrzec z odległości 36  kilometrów, a jak dobrze wiemy na 36-tym kilometrze kosmos się nie zaczyna. Zresztą kolejnym dowodem na to jest film „Grawitacja”, który przeglądałem klatka po klatce i też Muru na nim nie zobaczyłem ;) Wracając do mojej relacji – gdy przekroczymy most możemy albo udać się dalej (nie próbowałem) albo możemy zjechać na linie nad taflą jeziora – to Wam polecam, dobre zakończenie udanego mini-trekkingu. Przed samym zjazdem Na sam koniec dodam, że jeśli wybierałbym się drugi raz do Chin to na pewno  w okresie letnim. Odwiedziłbym Chiński Mur jeszcze raz i zrobił 2-3 dniowy porządny marsz ze śpiworem, prowiantem i jakimś piwkiem, tylko po to by pójść położyć się spać na murze, i patrzeć z niego na pierwszy wschód słońca. Widok z drewnianego mostu. W drodze. Trekking OK :) Jedna ze strażnic. Panie ? tam mam iść ? Czasem pod górkę Czasem z górki WidokiFiled under: Chiny Tagged: chiny, chiny zimą, Junshaling, Simatai, trasa, trekking po murze chińskim, widok z muru chińskiego, Wielki Mur Chiński, wycieczka

DLA KAŻDEGO COŚ MIŁEGO

Świat z bliska

DLA KAŻDEGO COŚ MIŁEGO

„PAI!” ZNACZY „NAPRZÓD!”

Świat z bliska

„PAI!” ZNACZY „NAPRZÓD!”

Have you ever recycled a flower?

Picking the Pictures

Have you ever recycled a flower?

Być, a nie mieć

Świat z bliska

Być, a nie mieć

PODRÓŻ DO PRZYSZŁOŚCI

Świat z bliska

PODRÓŻ DO PRZYSZŁOŚCI

Sofia - where I stayed (II)

Picking the Pictures

Sofia - where I stayed (II)

Czy pasja da nam chleba?

PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ

Czy pasja da nam chleba?

MIŁE SPOTKANIE

Świat z bliska

MIŁE SPOTKANIE

FÁNSZŁEJ W DESZCZU

Świat z bliska

FÁNSZŁEJ W DESZCZU

Na nartach biegowych w Puszczy Białowieskiej

Znajkraj. Turystyka aktywna

Na nartach biegowych w Puszczy Białowieskiej

To były tylko trzy dni na nartach w Puszczy Białowieskiej, jednak wrażeń przywieźliśmy tyle, że starczyłoby na dłuższą wyprawę. Ola na pewno zapamięta jelenie, wybiegające do niej prosto z lasu na śniadanie, ja nie zapomnę kilkudziesięciu wpatrzonych we mnie żubrów i wilka, wyjącego nieopodal w tym samym czasie. Podsumowując krótko: wspaniała Puszcza, wspaniały wyjazd.

Zimowe szlaki Szwecji na biegówkach

Znajkraj. Turystyka aktywna

Zimowe szlaki Szwecji na biegówkach

Na biegówki do Szwecji - w pierwszej chwili propozycja brzmi zaskakująco. Wystarczy jednak wieczorem wejść w Gdyni na prom Stena Line, by następnego dnia rano biegać po przygotowanych trasach narciarskich wokół Karlskrony w Szwecji. Świetna sprawa, gdy w Polsce brakuje śniegu, lub gdy znacie już każdą biegową ścieżkę w Waszej okolicy.

mpk poland

No to jak w tych Indiach było – czyli o Hindusach garść refleksji

Po Indiach podróżowaliśmy ponad półtora miesiąca. Zaczęliśmy niedaleko granicy z Bangladeszem, w stolicy Bengalu Zachodniego. Przemieszczając się następnie na zachód, dotarliśmy aż pod granicę z Pakistanem, by na koniec odbić na południe i z Indiami pożegnać się w Mumbaju. Przemierzyliśmy w ten sposób ponad 5 tysięcy kilometrów i odwiedziliśmy sześć różnych stanów. Spotkaliśmy tym samym wielu, mniej lub bardziej przypadkowych, ludzi. A to właśnie oni, mieszkańcy kraju, są tym czynnikiem, który w głównej mierze kształtuje nasze podróżnicze wrażenia. To właśnie element ludzki jest w naszej podróży najcenniejszy. I niestety, nie ma co się szczypać i owijać w bawełnę, w tym aspekcie Indie rozczarowały nas zupełnie. Nasza podróż to nie tylko miejsca, nasza podróż to przede wszystkim ludzie. Spotkania z nimi zawsze stanowiły dla nas największą wartość. Interakcja z lokalnymi mieszkańcami zawsze stanowiła bogate źródło niezwykłych przeżyć, doznań, emocji. Wszystkie nasze najciekawsze przygody zawsze miały swój początek i główny wątek związany z czynnikiem ludzkim. W Rosji przełamaliśmy typowe w Polsce stereotypy o Rosjanach, Chiny zachwyciły nas swoją kulturą kolektywną i chęcią do nawiązywania bliskich relacji, całą Azję Południowo-Wschodnią, z Birmą, Indonezją i Malezją na czele, stanowili życzliwi, przyjacielscy i wspaniali ludzie. Zawsze gotowi do pomocy, zawsze uśmiechnięci. Indie natomiast były zupełnie inne. Pewnego upalnego dnia kumulacja moich negatywnych emocji przekroczyła akceptowalne granice i eksplodowała. Nie był to wówczas jakiś jeden moment czy jedna sytuacja, która przelała szalę goryczy. Hindusi sumiennie każdego dnia dokładali cegiełkę do budowania we mnie zbiornika złych emocji. Moja cierpliwość w końcu się skończyła, miarka się przebrała i po powrocie do pokoju ze wściekłością w sercu zacząłem tworzyć notatki do niniejszego wpisu. Tytuł pierwotnie miał brzmieć: „Dlaczego Indie to ostatni kraj, do którego chciałbym wrócić”. Obcokrajowiec to nie człowiek W oczach przeciętnych indyjskich przechodniów obcokrajowiec to nie człowiek. Co do tego nie mam wątpliwości. Obcokrajowiec w Indiach to co najwyżej muzealny eksponat lub częściej po prostu chodzący worek pieniędzy. I to taki dający każdemu. Stąd też wielu Hindusów albo nie mogło oderwać od nas swoich oczu, pochłaniając nas perfidnie zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem, albo nie mogło odpuścić okazji do wyciągnięcia od nas paru rupii. Sprzedawcy rozszarpywali nas jak szaleni, żebyśmy tylko wstąpili do sklepu, żebyśmy chociaż obejrzeli asortyment. To samo rikszarze. Ciężko było przebić się przez gęstwinę nagabujących na słono przepłaconą podwózkę. Niektórzy zwykli ludzie, którzy od nikogo innego nie żebrali, pozwalali sobie nawet na podchodzenie do nas i żądanie o pieniądze. Czasem potrafili wprost zawołać ile mamy im zapłacić – oczywiście zawsze dodając słowo „tylko”. Pewnego razu jakaś kobieta szarpnęła moją siatkę z zakupami, chcąc wygarnąć mi tym gestem, że przecież to jej i jej dzieciom się ta moja siatka należy, a nie mnie. Często też dzieciaki podbiegały do nas prosząc o pieniądze, łakocie, długopisy lub cokolwiek. Raz zostaliśmy przez nie obrzuceni piaskiem za „brak hojności”. Wszyscy ciągle tylko chcieli od nas kasę. Próbowali nas oszukiwać nawet na zwykłym czaju za 5 rupii. Całokształt tej farsy powodował, że na co dzień czuliśmy się w Indiach po prostu nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie na tyle, że czasem aż zastanawialiśmy się, czy ktoś w ogóle by nam pomógł, gdyby stało się nam coś złego. Ci dwaj panowie po prawej - takie zabójcze i nieprzyjemne spojrzenia Hindusi serwowali nam non-stop Triki triczki „Not possible”, „No change”, „No shoes”. To chyba najczęściej w stronę obcokrajowców kierowane przez Hindusów słowa. Albo nie ma takiej opcji, albo nie ma reszty, albo zdejmij buty. Hindusi technikę wyciągania kasy od białasów opanowali do perfekcji. Niemal za każdym razem, gdy chcieliśmy coś załatwić taniej, słyszeliśmy, że to niemożliwe. W ogóle wiele rzeczy było „not possible” za samo bycie obcokrajowcem. Zwykle wystarczyło oczywiście tylko trochę dłużej pokręcić nosem lub pójść do sąsiada, żeby jednak niemożliwe okazało się całkiem sprawnie wykonalne. Bardzo powszechnym trikiem jest „brak reszty”. Zawsze staraliśmy się mieć dużo drobniaków, żeby móc płacić odliczone kwoty. Jeśli płaciło się większym banknotem, hasło „no change” było jak automat. Wkurzało nas to zwłaszcza wtedy, gdy wiedzieliśmy, że ze względu na specyfikę towaru, sprzedawca obraca wyłącznie małymi nominałami. Hindusi to poza tym mistrzowie sprzedaży wiązanej. Skoro płacisz dużym banknotem to znaczy, że możesz jeszcze coś kupić – tak o „chodzącym worku pieniędzy” myśli niemal każdy indyjski sprzedawca. Zaraz więc pada oferta: a może jeszcze to, a może jeszcze tamto. Nie? No to nie ma reszty. Parę razy zdarzyło nam się, że bez słowa wyjaśnienia ktoś zamiast reszty rzucał nam cukierki. Niby taki gest, ale to tylko kolejny trik. Bądź, co bądź, ale ten cukierek to kolejny upchnięty towar za niewydane pieniądze z reszty. Mam gdzieś Twoje pieniądze, białasie! Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jak Hindus się poczuje urażony to w swojej wściekłości za wszelką cenę, będzie starał się nam pokazać, że on pieniądze to ma gdzieś, że jemu na pieniądzach w ogóle nie zależy. Tak zachował się jeden z rikszarzy, który nie chciał przyjąć należnej zapłaty. Po podwiezieniu nas we wskazane miejsce, nagle zażyczył sobie za transport 5 razy więcej, niż ustaliliśmy przed usługą. Gdy wręczaliśmy mu należytą kwotą, ten nie chciał jej przyjąć. Podobnie zrobił jeden ze sprzedawców lassi. Przed zakupem podał cenę, a potem wypierając się wszystkiego, twierdził, że cena jest 3 razy wyższa. Gdy chcieliśmy mu wręczyć ustaloną na początku kwotę, obraził się na nas i powiedział, że on dotacji nie potrzebuje i że mamy sobie odejść bez zapłaty. Granie na cudzej ambicji – to kolejny sprzedażowy trik, na który daliśmy się wtedy nabrać. Hindusi w naszych oczach często zasłużyli sobie na miano oszustów i naciągaczy. Zdejmij buty Hindusi nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zwrócić obcokrajowcowi na coś uwagę. Gdy tylko mogą, robią to z nieskrywaną satysfakcją. A to „tu nie wolno fotografować”, a to „w Indiach chodzi się lewą stroną”, a to „zdejmij buty”. Po wizycie w tym kraju mam wrażenie, że religia hinduistyczna sprowadza się tylko i wyłącznie do kłaniania się bożkom, kąpieli w Gangesie oraz zdejmowania butów właśnie. I oczywiście krzyczenia na każdego obcokrajowca, który tych butów, mniej lub bardziej przypadkowo, jednak nie zdjął. To trochę tak samo jakbym wrzeszczał w kościele na muzułmanina, że stoi przed ołtarzem w czapce. Gdyby jeszcze chociaż ktoś ich te święte miejsca wyczyścił z ptasich odchodów i innych nieczystości. Tak czy owak, zwiedzanie hinduistycznych świątyń w Indiach do przyjemności nie należało. Hindusi dla obcokrajowców potrafią być naprawdę bardzo nieuprzejmi i aroganccy. Ulica Brud, smród i ubóstwo. To znane w Polsce potoczne powiedzonko idealnie wpasowuje się w krajobraz indyjskiej ulicy. Można by je wzbogacić o krowę. Albo wiele krów. Wepchną się one nie tylko w każdy zakamarek, ale także wszędzie można wdepnąć w ich odchody. Nie ustępując im z drogi można liczyć się z prawdziwą konfrontacją - jedna zdzieliła mi „z byka”, a innej odskoczyłem w ostatniej chwili. Dookoła wszędzie pełno śmieci. Zapach Indii to nie tylko przyprawy i kadzidła. Zapach Indii to głównie mocz, odchody, kanalizacja i odpady. Ulice i uliczki są po brzegi wypełnione pędzącymi pojazdami. Wszyscy jadą zdecydowanie zbyt szybko i zdecydowanie zbyt głośno. Nic tylko trąbią i trąbią. I kto głośniej! Każdy mijający nas na motorynce Hindus przejeżdżał tak blisko, jakby chciał się o nas otrzeć. Poza tym co chwilę ktoś krzyczy i nagabuje, żeby wejść do jego sklepu. Zatem na typowej indyjskiej ulicy wszystko albo śmierdzi, albo chce nas przejechać, albo oszukać, albo wziąć na rogi. Trudne jedzenie Indie dały nam się jeszcze we znaki na płaszczyźnie jedzeniowej. A w zasadzie na płaszczyźnie higieny, a mówiąc ściślej na płaszczyźnie jej braku. Słowo „Indie” mogłoby być synonimem „czegoś bardzo brudnego”. Zamiast używać pejoratywnych sformułowań w stylu. „ale masz w kuchni syf”, moglibyśmy mówić „ale masz w kuchni Indie”. To dopiero byłaby obelga. Hindusi bowiem nie przestrzegają chyba żadnych zasad zachowania czystości. Nawet elementarnych. Nie można się dziwić na brudną szklankę w restauracji czy poklejony talerz. Nie ma też co specjalnie liczyć, że osoba przygotowująca dla nas jedzenie myła ręce. Prawdopodobnie nie myła ich od poranka poprzedniego dnia i prawdopodobnie nawet nie ma na stanie mydła. Przy okazji wydawała ludziom pieniądze, dotykała brudnych szmat, była kilka razy w ubikacji, itp. Poza tym wszędzie leży pełno gnijących śmieci, wszędzie lata pełno much, które ze wszystkich stron obsiadają artykuły spożywcze. Nikt ich nawet nie odgania. Muchy biesiadują najpierw na krowich odchodach, a potem radośnie harcują na przekąskach. No nic, tak jak wiele osób podróżujących po Indiach uskarża się na problemy żołądkowo-jelitowe, tak i nas one nie ominęły. Każde jedzenie, niezależnie w jakim miejscu, było potencjalnym zagrożeniem. Człowiek nie wiedział gdzie iść, co zjeść, ponieważ zjedzenie czegokolwiek groziło kilkudniowym rozwolnieniem. Obserwacje neutralne Przyglądając się codziennemu życiu mieszkańców Indii, poczyniliśmy także kilka innych ciekawych obserwacji. Zauważyliśmy na przykład, że podczas rozmów Hindusi trzęsą głowami. W naszej kulturze, gdy podczas rozmowy ktoś trzęsie głową na boki, jest to pewna oznaka lekceważenia, która nas drażni. Takie były też moje pierwsze odczucia podczas rozmów z mieszkańcami Indii. Dla nich jest to jednak okazanie zainteresowania rozmówcą. Zresztą trzęsienie głową podczas dyskusji (zarówno podczas wypowiedzi jak i słuchania) jest tak mocno zakorzenione w tamtejszej kulturze, że ludzie nawet o tym nie myślą. Inną obserwacją jest to, że często Hindusi chcąc wyrazić „tak” lub „OK” wykonują po prostu głębokie przechylenie głowy w bok. Nie zmieniają przy tym wyrazu swojej kamiennej obojętnej twarzy. Czasem więc gdy się kogoś o coś pytaliśmy, zamiast usłyszeć odpowiedź „tak”, zostawaliśmy uraczeni głębokim przechyleniem głowy. Wiele indyjskich kobiet ma ciekawy sposób na przechowywanie pieniędzy. Otóż panie nie trzymają gotówki w portfelach (OK, te nowoczesne i z dużych miast pewnie trzymają), a zamiast tego chowają ją pod dekolt. Napisałbym pod stanik, ale tradycyjnie ubierające się Hinduski staników nie noszą. Zamiast tego ubierają krótkie bluzeczki z niewielkimi rękawkami nazywane choli. No i te bluzeczki wypełnione są nie tylko ich piersiami, ale także ich pieniędzmi. Zwróciliśmy także uwagę na sposób w jaki Hindusi jedzą. Podobnie jak w Malezji czy Indonezji, mieszkańcy Indii uwielbiają jeść rękoma. Odrywają sobie małe kawałki od tego co mają na talerzu lub tacce i wkładają do buzi. Magda widziała nawet jak ktoś jadł w ten sposób banana. Odrywał ręką kawałek po kawałku. No i może na koniec największa miłość Hindusów. Tak jak w Malezji czy Birmie wszyscy szaleli na punkcie piłki nożnej, tak w Indiach wszyscy kochają krykiet. Krykiet to ich narodowe szaleństwo. Optymistycznie kończąc Żeby nie było, że dopatrywałem się w Hindusach samych tylko nikczemności, mam też w zanadrzu kilka spostrzeżeń absolutnie pozytywnych. Bardzo mi się podobało, że w Indiach prawie nikt nie pali papierosów i prawie nikt nie pije alkoholu. Ma to oczywiście związek z religią, zarówno hinduizmem, jak i islamem. Osobiście jestem wielkim przeciwnikiem wyrobów tytoniowych i strasznie mnie drażnił wszędobylski dym papierosowy w Indonezji czy Chinach. Jak na to, że w Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi, można spokojnie nazwać ten kraj strefą wolną od dymu. Alkohol również nie jest w Indiach popularny, islam zabrania go całkowicie, a w hinduizmie jest niepożądany. Jednym z wielu pozytywnych skutków takiego stanu rzeczy jest chociażby mniejsza skala patologii społecznych na tym tle. Poza tym bardzo nam się podobało, że na wszystkich produktach spożywczych w sklepach była nadrukowana przez producentów informacja o maksymalnej cenie detalicznej („maximum retail price”). Taki nadruk często chronił nasz portfel przed nie do końca uczciwymi sprzedawcami. No i ostatecznie najbardziej pozytywne jest to, że nie wszyscy Hindusi są tacy sami. Spotykaliśmy też osoby o zupełnie innym usposobieniu. W ostatnim akapicie wpisu „Kalkuta – pierwsze zderzenie z Indiami” użyłem słów: „Świat jest taki jaki jest i trzeba go poznać takim jakim jest, nie zawsze musi się on nam podobać. Najcenniejsze jest zawsze to, co prawdziwe, a prawdziwe nie zawsze jest najpiękniejsze”. To samo, choć mając na myśli zupełnie coś innego niż wtedy, mógłbym napisać teraz. Opisałem pewne zachowania i przywary mieszkańców Indii z mojego europejskiego punktu widzenia. Mogły mi się one nie podobać, ale podróż jest po to, by zobaczyć jak świat wygląda naprawdę. Są takie regiony na świecie jak Azja Południowo-Wschodnia, gdzie każdego obcego wita się jak drogiego przyjaciela, a są też na świecie inne miejsca, w których jest zupełnie odwrotnie. Takie są Indie. Tacy są Hindusi. I nie ważne czy mi się to podoba czy nie – taka jest prawda. Podróżowanie zaś jest nie po to by wszystkim się zachwycać, ale po to właśnie by tej prawdy doświadczyć. Paweł

SIÓDMY CUD ŚWIATA

Świat z bliska

SIÓDMY CUD ŚWIATA

Kolej w Indiach

mpk poland

Kolej w Indiach

Około sześćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów tras, około siedem i pół tysiąca stacji kolejowych, ponad dwadzieścia pięć milionów pasażerów każdego dnia, jeden z największych pracodawców świata z liczbą zatrudnionych sięgającą niemal półtora miliona pracowników. Oto indyjska kolej. Kolej legenda. Kolej zjawisko. Kolej fenomen. Gdy pierwszy raz wędrowaliśmy przez długi na kilkaset metrów peron na dworcu w Kalkucie, nie mogliśmy uwierzyć w to, że już za chwilę wyruszymy w drogę pociągiem, o którym kiedyś tylko czytaliśmy, o którym oglądaliśmy kiedyś film dokumentalny. Kilkanaście minut później rozpoczęła się nasza kolejowa przygoda, o której kiedyś mogliśmy sobie tylko pomarzyć. Podróżując po Indiach, spędzaliśmy w pociągach długie godziny i przemierzyliśmy nimi setki, a nawet tysiące kilometrów. Był to nasz najważniejszy środek transportu pomiędzy miastami. Ze względu na złą sławę indyjskich kierowców, unikaliśmy jak ognia podróży autobusowych. Pociągi są natomiast szybkie, względnie bezpieczne i całkiem komfortowe. Sieć połączeń jest niezwykle bogata, więc z łatwością można wyszukać dogodne połączenie. Bilety na najbardziej popularne trasy trzeba jednak rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ponieważ usługi transportu kolejowego cieszą się w Indiach niewyobrażalnym popytem. Bardzo wcześnie rano, gdy ulice Kalkuty były jeszcze relatywnie puste, wiele autobusów miejskich pędziło w stronę głównego dworca. Mimo, że napis nad przednią szybą dokładnie wskazywał autobusową destynację, biletowy krzyczał na całe gardło do czekających na ulicy ludzi: „Howrah! Howrah! Howrah!”. Howrah to największy i najważniejszy dworzec kolejowy w stolicy Bengalu Zachodniego. Ba! To największy dworzec kolejowy w całych Indiach. I to właśnie na nim rozpoczęła się nasza pierwsza indyjska przygoda kolejowa. Koszmarny tłum na dworcu i w jego okolicach nie był dla nas zaskoczeniem, ale i tak robił wrażenie. Zanim weszliśmy do podziemnego przejścia uderzył nas widok śmieci. Zresztą nie tylko widok, ale także ich odór zmieszany z drażniącym zapachem moczu. Na dworcu panował olbrzymi ruch. Masy indyjskiej populacji z wielkimi bagażami przemieszczały się w każdą stronę dworcowej przestrzeni. W wielu miejscach ludzie siedzieli lub leżeli na podłodze. Inny świat. Zabrakło wtedy chyba tylko bezpańskich krów, które później były stałym elementem krajobrazu niemal każdej stacji kolejowej w kraju. Po zjedzeniu śniadania w dworcowej jadłodajni udaliśmy się na „wędrówkę” do naszego pociągu. Już wtedy obiecaliśmy sobie, że za każdym razem będziemy z godzinę lub przynajmniej pół przed odjazdem, ponieważ dojście do właściwego wagonu zajmuje sporo czasu. Skład pociągu miał dwadzieścia dwa wagony, a nasz był wówczas dziewiętnasty. Czekał nas zatem solidny marsz przez peron. Na dworcu oraz przy każdym wejściu do wagonu wywieszone są listy pasażerów. Można zatem odnaleźć na nich swoje nazwisko i przeprowadzić lustrację swoich współpasażerów. Nikt w indyjskim pociągu dalekobieżnym nie jest anonimowy. Po ruszeniu wystarczyła krótka chwila, by rozpędzić pociąg do prędkości, które w Azji Południowo-Wschodniej były nieosiągalne. Zwróciliśmy na to szczególną uwagę, ponieważ do Indii przylecieliśmy prosto z Birmy, gdzie pociągi jeżdżą wyjątkowo wolno. Ostatni raz tak szybko jechaliśmy chyba rok wcześniej w Chinach. Wagony w indyjskich pociągach dzielą się na kilka klas. Różnią się one od siebie standardem i oczywiście ceną. My w podróż międzymiastową zawsze wybieraliśmy najtańszą możliwą do zarezerwowania opcję. W praktyce oznaczało to niemal wszystkie podróże w klasie „sleeper”. Tylko raz podróżowaliśmy w klasie z miejscami do siedzenia. Na długich dystansach odpuściliśmy sobie klasę „second class”, którą charakteryzuje niewyobrażalne zatłoczenie i brak możliwości rezerwacji miejsc. Woleliśmy dołożyć parę złotych (dosłownie), ale mieć pewność, że zmieścimy się do pociągu i że nie będziemy musieli stać w ścisku przez kilkanaście godzin. Zresztą... krótka przejażdżka koleją podmiejską w Kalkucie skutecznie zniechęciła nas do tego typu kolejowych doznań (zdjęcie poniżej). Kolej podmiejska w Kalkucie Wagony klasy „sleeper”, którymi podróżowaliśmy najczęściej, są wyposażone w leżanki. Nie ma zamykanych przedziałów ani zasłonek, więc całe wagonowe życie odbywa się publicznie. Po dwóch stronach otwartych przedziałów znajdują się po trzy leżanki, czyli razem sześć na przedział. Tylko środkowa jest rozkładana i od niej zależy czy wszyscy po danej stronie będą siedzieć czy leżeć. Wzdłuż korytarza znajdują się jeszcze po dwie leżanki na przeciwko każdego przedziału. Nie ma osobnego miejsca na bagaże, więc zwykle lądują one pod dolną leżanką (w przeciwieństwie np. do kolei transsyberyjskiej brakuje specjalnej bezpiecznej komory) lub na leżankę górną, jeżeli akurat nie jest przez kogoś okupowana. W nocy nasze plecaki pełniły rolę poduszek, na których spoczywały nasze śpiące głowy. Podstawowym wyposażeniem wagonów klasy „sleeper” na bardziej popularnych trasach były: gniazdka elektryczne, włączniki do wiatraków i do oświetlenia, rozkładany stoliczek, lustro czy kieszeń na plastikowe butelki. Co ciekawe, wszystkie okna w tego typu wagonach były wyposażone w zewnętrzne, przymocowane na stałe, kraty. Lokalni sprzedawcy na jednej z małych stacji kolejowych Wyszukując połączeń korzystaliśmy ze strony internetowej indiarailinfo.com. Moim zdaniem strona jest doskonała do planowania podróży kolejowych po Indiach. Można tam wyszukać szczegóły wszystkich krajowych połączeń, włącznie nawet z kolejami podmiejskimi (np. Kalkuty czy Mumbaju). Strona jest bogata w wiele przydatnych informacji. Można się z niej na przykład dowiedzieć, jakie jest średnie opóźnienie konkretnego pociągu na danej stacji. Drugą stroną internetową, z której korzystaliśmy równie często, jest indianrail.gov.in (zakładka Train Berth Availability). Na tej stronie sprawdzaliśmy dostępność miejsc w poszczególnych pociągach. Podstawową różnicą pomiędzy obiema stronami jest to, że na pierwszej można wyszukać wszystkie połączenia, również pociągi osobowe, w całości bez miejsc do zarezerwowania, podczas gdy na tej drugiej można odnaleźć wyłącznie pociągi z możliwością rezerwacji miejscówek. Jak już wspomniałem, pociągi w Indiach są baaardzo długie. Kilkanaście wagonów to standard. Pewnym problemem powinien być więc ruch pasażerski na peronie przed przyjazdem pociągu i w trakcie postoju. Żeby uporządkować nieco panujący chaos, każdy peron w dużym mieście wyposażony jest w elektroniczne wyświetlacze, które wskazują numer zatrzymującego się w danym miejscu wagonu. Ułatwia to zajęcie odpowiedniego miejsca na peronie, jeszcze przed przyjazdem pociągu. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby na dużych stacjach tych elektronicznych wyświetlaczy zabrakło. Przy tak licznej indyjskiej populacji musiałoby to być coś na kształt prawdziwego kataklizmu. Makabryczny tłum to nierozerwalny element podróży kolejowych w tym kraju. Bardzo popularne wagony klasy „second class” bez rezerwacji miejsc są zawsze na końcu lub na początku całego składu. W przypadku pociągów dalekobieżnych, do wagonów tej klasy ustawiają się na peronach długie kolejki ludzi. W Indiach nie istnieje zasada "ustąp pierwszeństwa wysiadającym". Hindusi w ogóle nie przejmują się chcącymi wysiąść z pociągu pasażerami. Żeby opuścić wagon, trzeba się wówczas wykazać naprawdę silną wolą, solidną krzepą i twardymi łokciami. Mieliśmy tego typu doświadczenia w kolejach podmiejskich dużych indyjskich metropolii. Lokalni grajkowie w naszym pociągu: Życie toczące się w pociągu nie odbiega zbytnio od pociągowego życia w innych azjatyckich krajach. W Indiach także chodzi pełno sprzedawców oferujących lokalne przysmaki, napoje oraz przeróżne inne artykuły. Jedzenie można kupić nie tylko od sprzedawców przechadzających się po pociągu, ale także na prawie każdej stacji. Na większych znajdują się licencjonowane sklepiki z cennikami i niemal identycznym wszędzie towarem. Poza tym na peronach można spotkać lokalnych sprzedawców. Często kupowaliśmy od nich gorący czaj (herbatę z mlekiem). Prawdziwą jednak plagą podróży kolejowych w Indiach są potworne ilości żebraków. Jest ich znacznie więcej niż gdziekolwiek indziej. Są do tego strasznie natrętni, szczególnie gdy widzą białą twarz obcokrajowca. Niestety w cały ten proceder zaangażowanych jest także sporo dzieci, które zamiast bawić się na podwórku, są zmuszane przez swoich rodziców, opiekunów, bądź grupy przestępcze do tego typu „pracy” w pociągu.  Ryż biryani z wagonu restauracyjnego Rzeczą, którą naprawdę warto spróbować w indyjskiej kolei, jest jedzenie przygotowane przez kucharzy wagonu restauracyjnego. Nie każdy skład kolejowy jest wyposażony w tego typu wagon, ale można go spotkać na bardziej popularnych trasach ekspresowych. Jedzenie jest smaczne, świeże i niedrogie, nawet jak na indyjskie realia. Na długich, kilkudziesięciogodzinnych trasach, obsługa zbiera zamówienia na śniadanie, lunch i obiad. My próbowaliśmy ryżu biryani z jajkiem na obiad oraz tostów z omletem na śniadanie. Indie dla przedstawicieli świata zachodniego to kraj niezwykle tani. W związku z tym ekstremalnie tanie są także bilety na podróże kolejowe. Za przejazd 1092 km w klasie „sleeper” z Khajuraho do Udaipuru zapłaciliśmy 425 rupii na osobę (ok. 21 zł), za przejazd prawie 1300 km tą samą klasą z Agry do Mumbaju zapłaciliśmy 500 rupii na osobę (ok. 24,5 zł), a za przejazd 300 km z Udaipuru do Ajmer w klasie z miejscami siedzącymi zapłaciliśmy tylko 120 rupii na osobę (niecałe 6 zł). Jak widać podróże kolejowe w Indiach są bardzo ekonomiczne. Lokalny sprzedawca i pasażerowie oczekujący na swój pociąg na jednej z niewielkich stacji kolejowych w Indiach Dla wielu osób odwiedzających Indie prawdziwą zmorą jest dość skomplikowany system kupowania biletów. O co chodzi z tymi wszystkimi „quotami”, „tatkalami” i „waiting listami”? Spróbuję wytłumaczyć te zawiłości w miarę przejrzysty sposób z perspektywy podróżującego obcokrajowca. Otóż, bilety na każdy pociąg są podzielone na pewnego rodzaju pule. Pula generalna dla wszystkich (General Quota), pula tylko dla kobiet (Ladies Quota) czy pula tylko dla obcokrajowców (Foreign Tourist Quota). Każda pula ma określoną liczbę miejsc w każdym pociągu (czasem równą 0, ale nieważne). Kupując bilety w kasie na dworcu, nabywamy miejscówki z puli „General”. Obcokrajowiec ma ten przywilej, że nawet, gdy pula „General” się wyczerpie, zawsze może spróbować nabyć bilet z puli „Foreign Tourist”. W normalnej sytuacji Hindusi z tej puli skorzystać nie mogą. W dworcowej kasie obcokrajowcy mogą nabyć bilety z puli „Foreign Tourist” tylko wtedy, gdy pula „General” jest już wyczerpana. Inaczej ma się sytuacja w specjalnych biurach rezerwacyjnych dla obcokrajowców. Te mają możliwość sprzedaży biletów z puli „Foreign Tourist” nawet gdy pula „General” jeszcze nie jest wyprzedana. Ma to chociażby taką zaletę, że rezerwując wcześniej bilet prawdopodobnie pojedziemy w towarzystwie innych obcokrajowców, a nie gapiących się przez cały czas na każdy nasz najdrobniejszy ruch, wścibskich i nieokrzesanych Hindusów. Co jednak zrobić, gdy mamy palącą potrzebę jazdy danym pociągiem, a po sprawdzeniu w Internecie dostępności biletów, okazuje się, że zarówno „General Quota”, jak i „Foreign Tourist Quota” są wyczerpane (po kliknięciu „Get Availability” zamiast „AVAILABLE” widzimy „NOT AVAILABLE” lub jakieś dziwne ciągi znaków w stylu „PQWL38/WL31”)? No właśnie. W tym momencie do gry wkracza nasz tajemniczy „Tatkal”. Rozwiązania są bowiem wówczas dwa. Albo kupujemy bilet z tzw. listy oczekującej („waiting list”), albo sprawdzamy dostępność „Tatkal Quota”. Jeżeli nie robimy tego w smarfonie na kilkadziesiąt minut przed odjazdem pociągu to prawie na pewno uzyskamy informację, że kilka biletów z puli „Tatkal” wciąż jest do nabycia. O co chodzi? „Tatkal Quota” jest pulą biletów przeznaczoną dla osób, które teoretycznie musiały podjąć decyzję o podróży spontanicznie, np. w dzień przed wyjazdem i z tej przyczyny nie mogły zarezerwować biletu np. tydzień wcześniej. Jest to więc w zasadzie taka pula awaryjna. Biletów z tej puli nie można rezerwować z wyprzedzeniem. Ich sprzedaż rusza dopiero około godziny 10:00 w dzień poprzedzający wyjazd, niezależnie od godziny odjazdu pociągu. Bilety z „Tatkal Quota” są droższe, ale zapewniają miejsce siedzące/leżące w pociągu. Druga opcja to kupno biletu z „waiting list”. Taki bilet możemy zarezerwować np. tydzień wcześniej. Kosztuje tyle samo, co zwykły bilet i zapewnia nam możliwość podróżowania np. w wagonie klasy „sleeper”, jednak nie zapewnia nam już w nim własnego miejsca. W praktyce trzeba pytać konduktora o przydział jakiegoś tymczasowo wolnego miejsca lub po prostu wpychać się innym podróżnym na ich miejscówki. Ta druga opcja jest bardziej popularna wśród indyjskiej społeczności, dlatego właśnie obcokrajowcy często się dziwią, gdy widzą, że w przedziale przeznaczonym dla sześciu osób siedzi na przykład dziesięciu Hindusów. Oczywiście oprócz awaryjnej puli „Tatkal” oraz biletu z „waiting list” jest jeszcze trzecia opcja. Prawdziwi zapaleńcy zawsze mogą próbować szczęścia w wagonach klasy „second class” bez rezerwacji miejsc. Może akurat jakaś część schodka przy wejściu będzie chwilowo niezajęta. Cóż... jazda na dachu wagonu została parę lat temu oficjalnie zdelegalizowana w całym kraju. Na zakończenie zdjęcie bezpańskiej krowy, która na stacji kolejowej chodziła od okna do okna i żebrała o jedzenie. I dla jasności... nie był to w Indiach przypadek odosobniony. Panie! Daj pan coś do żarcia! Muuuuuu!!!!!!! Paweł Indyjska kolej w naszym obiektywie

NIE TYLKO RYŻ, CZYLI WIETNAMSKA KUCHNIA

Świat z bliska

NIE TYLKO RYŻ, CZYLI WIETNAMSKA KUCHNIA

Rowerowy chrzest i lot Ładą Nivą

Podróże rowerowe

Rowerowy chrzest i lot Ładą Nivą